Logowanie

Email:
Hasło:

Przypomnij hasło...

Nie masz jeszcze konta?
Dołącz do nas!




Ekran: 1024x768
Javascript: włączone
Wiek min. 16 lat
Nieco wyobraźni


Devlin Tyramon (ID: 15)


  • Ranga: Mieszkaniec
  • Poziom: 27
  • Wiek: 6600
  • Rasa: Wampir
  • Klasa: Wojownik
  • Charakter: Diaboliczny
  • Płeć: Mężczyzna


Profil gracza:

DEVLIN TYRAMON
Jedyny Dziedzic Krwi
Władca Cienia, Pochłonięty przez Własne Serce

„Lepiej było nigdy nie otwierać oczu.”
– Devlin Tyramon

Mówią o nim: „Ten, który przyniósł zagładę.”
A jednak nikt nie wie, że każdego dnia ratuje świat przed sobą.
~*~

Narodziny Cienia bez Imienia
"Nie każdy cień pochodzi od światła. Niektóre są starsze niż słońce."
– zapiski z Księgi Pęknięć, rozdział zakazany
To nie była noc. To było wymazanie dnia.
Trzy tysiące lat temu, na Wyspie Albion – zakazanym skrawku ziemi zagubionym na Morzu Szponów – doszło do rytuału, który miał zakończyć wojnę pomiędzy rasami. Rytuał miał stworzyć broń. Żyjącą, nieśmiertelną, świadomą.

Zjednoczyły się trzy siły:

Krew Wampira Arcyksięcia Morgrana,

Serca Dziewicy z Rodu Światła,

i Zaklęcie ze Świętej Księgi Zmiany, ofiarowane przez samego Tzeentcha – Pana Przeznaczenia i Chaosu.

Ale coś poszło nie tak.

Nie stworzono broni. Stworzono Devlina.
Zamiast bezwolnego sługi powstała istota przekraczająca rozumienie dobra i zła.
Nie urodził się z łona. Nie miał duszy z nieba ani piekła.
Był zrodzony z intencji.

Intencji zemsty.
Intencji przetrwania.
Intencji... potrzeby panowania nad samym losem.

Jego pierwszym oddechem było milczenie tysiąca umierających magów, których dusze zostały spalone w ogniu rytuału.

Jego pierwszym wspomnieniem – pustka.

Jego pierwszym uczuciem – głód.

Lordowie nazwali go Devlinem. Ale imię to przyszło później.
W chwili narodzin nie miał imienia. Mówiono na niego:

Pierwszy Cień,

Syn Przełomu,

Usta Ciszy,

Twarz Bez Przeznaczenia.

Nie jadł. Nie spał. Nie miał potrzeb, poza jednym: poznawać świat i wyprzedzać tych, którzy go stworzyli.
Nie był lojalny. Nie miał litości. Ale miał inteligencję, której nie spodziewali się nawet bogowie.

Devlin nie umiera jak inni.
Śmierć była dla niego jedynie przejściem.
Kiedy ciało się rozsypało w popiół, ciało nowego Devlina zrodziło się z krwi, którą przelał wcześniej.

Jest jak echo – wraca, silniejszy. I bardziej pusty.

Od tamtej pory każdy, kto próbował go zniewolić – ginął.
Ale Devlin nie szukał już panowania.
Zaczął szukać sensu.
I w tej podróży spotkał ją – jedyne światło w całym jego istnieniu...
~*~

Ona miała imię, którego nie godzien był zapamiętać...
Nie była wyjątkowa. Ani potężna, ani nieśmiertelna. W świecie pełnym mocy i wieczności była tylko kobietą – śmiertelną, kruchą, ale prawdziwą. Miała ciepło w spojrzeniu, którego Devlin nie widział przez wieki. Uśmiech, który nie był szyderstwem, lecz ukojeniem. Jej dłonie nigdy nie dzierżyły miecza – a jednak przenikały jego duszę głębiej niż stal.

Zobaczył ją w ruinach świątyni na rubieżach Umierającego Królestwa – gdy przyszedł tam po ostatnią ofiarę. Ona tam była, śpiewając pieśń pogrzebową nad martwym ojcem. Nie drgnęła, gdy stanął przed nią – w szatach splamionych krwią, z mieczem ociekającym śmiercią.

Zamiast uciec – zapytała:

„Czy kiedyś też śpiewałeś komuś pieśń pożegnania?”

I to jedno zdanie złamało go głębiej niż wszystkie ostrza, które kiedykolwiek go zraniły.

Im bardziej się zbliżał, tym mniej siebie rozumiał.
Zaczął wracać. Do niej. Po raz pierwszy nie chciał znikać w cieniu. Spędzał godziny przy ogniu, słuchając jej głosu. Nie mówił o tym, kim był – ale i nie musiał. Ona nie zadawała pytań. Jakby wiedziała, że każde słowo to ból, którego on sam nie potrafi unieść.

Z czasem zapomniał o głodzie. Zapomniał o mocy. O wojnach. Przez te dni... był człowiekiem.

Pewnego wieczoru, gdy leżała z głową na jego piersi, szeptnęła:

„Wiem, co jesteś. Ale dla mnie jesteś tym, kim próbujesz być. I to mi wystarcza.”

Ale przeszłość nie zapomina.
Wampirzy Lordowie wysłali za nim swych emisariuszy. Groźby, ostrzeżenia. A potem... zemstę.

Gdy wrócił do chaty, było już za późno.

Martwa. Zakrwawiona. Z rozciętym gardłem. Leżała tam, gdzie zwykle go witała.

Upadł na kolana. Objął jej zimne ciało. Krzyknął. Jego krzyk nie był tylko bólem – był wyrwaniem się potęgi, której nie trzymał przez wieki. Ściany się zawaliły. Las płonął. Niebo nad ich głowami zapłakało krwią.

„Nie zabrałaś ze sobą niczego. Zostawiłaś mnie samego w świecie, którego nie znoszę.”

I wtedy popełnił największy błąd swego istnienia.
Nie chciał jej pochować. Nie chciał odejść. Chciał ją ocalić.

Rozciął własne żyły. Wlał jej swoją krew do ust. Modlił się, błagał... i został wysłuchany.

Otworzyła oczy.

Ale to nie były już jej oczy.

Odeszło ciepło. Zniknął uśmiech. Wróciła – ale jako cień. Przeklęta mocą, którą dał z miłości. Przeklęta przez wieczność, której nie pragnęła.

W końcu go opuściła. Z nienawiścią. Z bólem. Nigdy nie wróciła.

Devlin do dziś nie wypowiada jej imienia.
Nie dlatego, że zapomniał.
Ale dlatego, że nie wierzy, by miał do tego prawo.

Zniszczył ją w imię miłości. Dał jej to, czego sam nienawidził – wieczność. Zabił dziewczynę, którą kochał, by stworzyć potwora, którego się lęka.

„Mogłem ją kochać na ziemi, przez tych kilka lat... Ale chciałem jej na wieczność. I w ten sposób ją straciłem. Bo nawet najczystsze uczucie, gdy skażone mocą... staje się trucizną.”
~*~

Zemsta Dziedzica Krwi
(czyli jak umierają ci, którzy tknęli to, co było ostatnim światłem w sercu Cienia)

Kiedy ogień w chacie wygasł, a w ramionach trzymał jej martwe ciało, Devlin nie wył jak bestia. Nie przeklinał. Nie krzyczał.

Nie musiał.

Jego dusza – ta resztka człowieczeństwa, którą zdołał ochronić przez trzy tysiące lat – pękła w ciszy. I właśnie ta cisza była zapowiedzią burzy, jakiej świat nie widział.

Najpierw była krew.
Znalazł ich jednego po drugim. Wysłanników Lordów. Ich herszta – Czarnego Inkwizytora – zostawił na koniec.

Nie przybył z armią. Nie potrzebował jej.
Ziemia, po której szedł, czerniała. Zamarzały rzeki. Zwierzęta padały martwe na samą obecność jego aury.

Pierwszy z wrogów – Balmon, Oprawca Głosów – zginął nie od miecza, ale od słów. Devlin odebrał mu mowę, potem myśli, a potem pozwolił mu utonąć w własnych krzykach, które wracały w jego głowie na nowo, w nieskończoność.

Drugi – Selkarn, Brat Cierni – został rozebrany z magii. Devlin ściągnął z niego dar, jak płaszcz z ramion. Selkarn padł na kolana i zapłakał jak dziecko, niezdolny do najprostszej inkantacji. Devlin nie zabił go – pozwolił mu żyć. Żyć jako nicość, wśród potęg, które kiedyś wielbiły jego imię.

Trzeci – Mistrz Dymu – zginął od tysiąca cięć, zanim pierwszy padł na ziemię. Devlin nie używał broni. Jego cień ciął, jakby był zrobiony z ostrza.

Ale najważniejszy był ten ostatni.
Inkwizytor Mordayn.
Ten, który wydał rozkaz.
Ten, który "dla przykładu" rozkazał zabić ją – śmiertelną. Bez znaczenia. Zwykłą kobietę.

Devlin stanął przed nim nie jako wojownik, ale jako sąd.
Nie przemówił. Nie zapowiedział wyroku.

Zaczął od czasu.
Zatrzymał je w całej twierdzy. Wszyscy zamienili się w żywe posągi – poza Mordaynem. On czuł wszystko.

Potem przyszedł ból.
Nie fizyczny – to byłoby zbyt proste. Devlin dał mu jej wspomnienia. Każde spojrzenie. Każdy śmiech. Każdy pocałunek. A potem – śmierć. Jej krzyk. Jej rozpacz. Jej ostatni oddech.

Inkwizytor błagał o litość.
Devlin odpowiedział:

„Ty ją odebrałeś. Ja tylko oddaję to, co powinieneś poczuć.”

A potem... zamknął go w lustrze.

Nie w rozumieniu metafory – lecz dosłownie. Zamknął jego duszę w lustrze bez końca, w którym każdego dnia Mordayn widzi tylko jedno: siebie, zabijającego to, co było piękne.

Z wiecznością, by żałować.

I tak zemsta się dokonała. Ale nie przyniosła ukojenia.
Nie oddała jej życia.
Nie odwróciła biegu czasu.
Nie przywróciła mu duszy.

Ale świat zapamiętał ten dzień.
Wszystkie księgi opisują go jako Noc Ciszy, bo nawet wiatr wtedy nie odważył się oddychać.
~*~

Devlin w Amorionie – Strażnik Pustki
„Nawet wieczność nie koi bólu, gdy echo śmierci brzmi w sercu tego, który ją wydał.”

Bagno Hell. Kraina, która nie powinna istnieć.
Nie ma drugiego takiego miejsca na świecie.
Tutaj ziemia nie oddycha. Niebo nie zna świtu.
Tutaj cienie mają cienie, a drzewa… próbują uciec.

Tak – drzewa, jakby zrozumiały zbyt późno, że zapuściły korzenie w bluźnierstwie. Ich konary są skręcone, jakby błagały o wybawienie, a ich liście szepczą o krwi, której dotknęły korzenie.

W samym centrum tego przeklętego krajobrazu stoi Posiadłość Wampirzych Lordów – wiekowy dwór, który niegdyś był tronem ciemności, a dziś jest grobowcem nieskończoności.

A w nim on – Devlin Tyramon.
Nie żyje. Nie śpi.
Czuwa.

Od tysiącleci przemierza korytarze, które sam zbudował na nowo – z marmuru, z kości i z ciszy.
Nie potrzebuje światła. Nie potrzebuje snu.
Jego obecność to cień tak głęboki, że nawet światło magiczne staje się tam czymś świętokradczym.

Nie jest samotny.
W trzewiach posiadłości, głęboko pod kamieniami, których nikt już nie pamięta, znajduje się Sala Nicości.

To nie katakumby.
To więzienie wieczności.

Zamknięci w mroku, odgrodzeni od czasu i przestrzeni, leżą jego stwórcy – ci, którzy chcieli uczynić z niego narzędzie.
Nie zginęli – to byłoby zbyt łaskawe.
Devlin nie chciał ich śmierci.
On chciał, by poczuli to, czym stał się ich własny grzech.

Zasklepieni w magicznej ciemności, sparaliżowani, świadomi każdego mijającego wieku, żyją – i błagają o śmierć, której nigdy nie otrzymają.
Ich języki wycięto, by nigdy więcej nie wypowiedzieli zaklęć.
Ich oczy wypalone, by nie dostrzegli własnej hańby.
Ich dusze – przywiązane do kamieni, które codziennie dotyka jego cień.

„Nie jestem twoim końcem, Morgranie.
Jestem twoim zwierciadłem.”
– szept Devlina, ostatni dźwięk, jaki usłyszeli.

Dlaczego tam został?
Mógł odejść.
Mógł porzucić Amorion.
Ale pozostał, bo Amorion to jego wyrok.

To nie tylko miejsce.
To pamięć.
To grób jego miłości.
To światło, którego sam się pozbawił.

Każdej nocy siada w sali tronowej, gdzie niegdyś Wampirzy Lordowie świętowali krwią.
A teraz jest tam tylko on – i cisza.
Milczy, bo każde słowo przypomina mu jej głos.
Czuwa, bo sen sprowadza twarze tych, których zabił.
Żyje, choć każdy dzień to akt samowyrzeczenia.

Tłumi w sobie moc.
W jego żyłach płonie krew starsza niż świat.
Jego ciało mogłoby unicestwić miasta jednym gestem.
Jego umysł zna sekrety, których nawet bogowie się boją.

Ale nie używa tej mocy.
Nie dlatego, że nie może.
Dlatego, że wie, co się stanie, gdy ją uwolni.

"Każde moje westchnienie to łańcuch dla piekieł. Każdy szept – klucz do końca. Milczę. Bo tak wybrałem."

Devlin Tyramon nie jest potworem.
Nie jest bohaterem.
Jest świadkiem własnej tragedii,
strażnikiem tych, którzy go zdradzili,
i cieniem miłości, która go nie ocaliła.
~*~

Prawdziwe Imię Świata
Głęboko w duszy Devlina jest ukryte coś jeszcze:
słowo, które kiedyś zostało wypowiedziane u zarania wszystkiego.
Prawdziwe imię świata.
Jego wypowiedzenie odwróciłoby istnienie, unieważniło czas i cofnęło wszystko do etapu niebytu.
On zna to słowo.
I dlatego nigdy nie mówi, gdy nie musi.
Devlin nie jest potężny dlatego, że używa swoich mocy.
Jest najpotężniejszy, bo codziennie walczy z pragnieniem ich użycia.
Każdego dnia jego opanowanie to wybór:
ocalić świat…
…albo skończyć cierpienie i zgasić wszystko, co jeszcze świeci.
~*~

„Ciężar Wieczności” – dramat Devlina Tyramona
Każdego wieczoru, gdy słońce kryje się za horyzontem, Devlin staje sam na skraju bagna Hell. Nie jako książę ciemności. Nie jako władca śmierci. Nie jako arcymag zatrzymujący czas jednym westchnieniem.
Ale jako mężczyzna, który stracił wszystko – i który nie może pozwolić sobie na to, by poczuć cokolwiek więcej, bo uczucia mogłyby przekształcić się w zagładę.
~*~


Kiedy czuje łzy – nie płacze.
Bo nawet jego łzy mogą nosić chorobę umierania.
Kiedy się złości – zaciska dłoń, aż jego kości trzeszczą, by nie zadrżała ziemia.
Kiedy cierpi – idzie w głąb bagna, gdzie nikt nie słyszy jego krzyku – i nawet drzewa próbują stamtąd uciec, bo wiedzą, że Devlin już ledwo się powstrzymuje.