Mam gdzieś wulgaryzmy i co pan nam zrobi?
...
__________________________________________________________
Gaeta's Lament
__________________________________________________________
Skrawki:
Świt AndromedySiedziały na wzgórzu, pod lasem, u stóp niebosiężnych sekwoi i patrzyły na rzekę. Letnia noc rozpościerała nad horyzontem gobeliny gwiazd, ale przy samej ziemi trwał jeszcze wąski pas brudnego pomarańczu - ostatnie świadectwo minionego dnia.
- Przypłyną jutro - wyszeptała Agee, nawlekając kolejny drewniany koralik na jasne włosy siostry. - Przypłyną na tych swoich łodziach z metalu, z ognistymi mieczami w dłoni. Sprowadzą na nasze brzegi swoje kanciaste zwierzęta, zwierzęta parskające dymem, gryzące ziemię, srające do wód tak, że robią się czarne i tłuste, i umierają w nich ryby. A my nie możemy nic zrobić.
Heyokę zapiekło pod powiekami, ale tylko pokręciła głową i spojrzała w niebo. Było ogromne i ciemne, wirujące od galaktyk i nieujarzmionych przestrzeni. Sekwoje szumiały cicho i swojsko, zupełnie tak, jakby nic się miało nie zmienić. Dalekie pola i góry oddychały fioletem, pachniały latem, takim samym jak to poprzednie i jeszcze wcześniejsze - szczęśliwym, sennym, grubym i złotym jak pszczoła.
- Pokonamy ich - powiedziała. - Przegonimy z lasów i pastwisk, rozbierzemy ich zwierzęta i zbudujemy z nich mur. Nie będą mogli wrócić.
- Nie pokonamy ich - smukłe palce Agee puściły gotowy warkoczyk i zabrały się za następny. Heyoka nie widziała tego, ale czuła, że siostra splatając jej włosy kołysze się w przód i w tył, w przód i w tył, jak to dziecko z sąsiedniego klanu, które patrzyło na płonących rodziców. - Nuala to przepowiedziała, potwierdzili inni z Plemienia. Ci, których klany już nie istnieją, a ziemia stała się martwa i pełna ryku.
Heyoka odwróciła się gwałtownie, wyrywając z rąk Agee nieukończony warkoczyk. W jej szeroko otwartych, czarnych jak u sarny oczach, czaił się ból i gniew.
- Nie pozwolę...
Żałośnie to wybrzmiało. Cicho, po szczenięcemu, bo nieposłuszny głos nie dał się przecisnąć przez gardło.
Poczuła na policzku ciepłą dłoń siostry, stwardniałym od pracy kciukiem ścierającą nieposłuszną łzę. Zobaczyła jej oczy - bliźniaczo czarne, bliźniaczo wypełnione cierpieniem, ale spokojne, zrezygnowane, prawie że już martwe, chociaż jeszcze nie dostała po karku ognistym mieczem przybyszy.
Heyoka zrozumiała, że jej klan jeszcze dzisiejszej nocy położy się posłusznie do snu. A kiedy przypłyną tamci w swoich metalowych łodziach, ze swymi zwierzętami i bronią, ze swoją trucizną i rykiem, zastaną tylko krąg trupów i oddaną ich łasce ziemię.
Nie powiedziała nic więcej, bo już nie mogła mówić. Przytuliła Agee, kładąc głowę na siostrzanym ramieniu okrytym czerwoną materią. Wiejący od rzeki wiatr raz jeszcze pomieszał ich włosy, splątał czerń i złoto w węzełki przyjaźni i obietnicy.
Nie rozmawiały już więcej - ani dziś, ani nigdy potem.
I wtedy przyszedł świt.
***
Ethan Nightjar nieobecnym wzrokiem spoglądał na mgłę kłębiącą się za oknem, żółtawym, ciężkim oparem ocierającą się o kanciastą bryłę biurowca DimensionS Ltd. Na zajmującej całą ścianę powierzchni wzmocnionego szkła rysowały się wykresy aktualnych kursów giełdowych firmy, przewijał się feed najświeższych wiadomości z miasta i kraju, płonęły informacje pogodowe: pełne zachmurzenie, poziom zapylenia - krytyczny, stężenie szkodliwych związków znacznie powyżej normy, zalecane pozostanie w domu i uruchomienie filtrów. W gęstej, toksycznej mgle z wolna przepływały rekinie kształty pojazdów - bezgłośne, lekkie, rozświetlające smog wielobarwnymi smugami świateł pozycyjnych.
Ethan siorbnął wystygłej kawy i ponownie włączył projekcję tropików, przesłaniającą widok na rzeczywistość na zewnątrz, ale to nie kołyszące się w łagodnej bryzie palmy ostatecznie przyciągnęły jego uwagę. Wygrał rozpostarty na jego biurku, jeszcze pachnący farbą drukarską, kolorowy plakat z niebosiężnymi sekwojami skąpanymi w fioletowym cieniu późnego wieczoru. "Osobliwość 42 - odpowiedź na wszystkie twoje pytania" - głosił stylizowany napis nałożony na zdjęcie, w zamierzeniu mające wywołać uczucie nostalgii i tęsknoty za czymś z dawna utraconym. Młody członek zarządu był niezwykle dumny zarówno z fotki, jak i z osobiście wymyślonego hasła reklamowego dla nowo otwartego przejścia. Klienci walili drzwiami i oknami, spragnieni swojego udziału w nowo odkrytym cudzie, a ceny jeszcze nieistniejących apartamentów budowanych w najnowszej z sąsiednich rzeczywistości przebijały wszystko, co do tej pory udało się osiągnąć konkurencji. I tylko ten ostatni wyciek prasowy, podsuwający spragnionej publice zdjęcia ułożonych w kręgi trupów dziwnych, delikatnych postaci, psuł zasłużone chwile triumfu nie dającym się łatwo przegonić smrodkiem.
Za przeszklonymi drzwiami jego gabinetu bezszelestnie przemknęła sylwetka jego asystentki. Maya Hayes gestem smukłej dłoni skłaniała go do pośpiechu - do rozpoczęcia konferencji prasowej pozostało pięć minut.
Nightjar odstawił kubek z niedopitą kawą, poprawił krawat i zapiął marynarkę. Zwinął ze stołu plakat, folder reklamowy i wyszedł, usiłując odsunąć sprzed oczu widmo kręgu trupów.
Dom na końcu magiiRigh rzucił płonącą słomę pod ścianę - tam, gdzie leżały szczątki połamanej drabiny i jakieś tłuste szmaty, które zajęły się natychmiast. Czując na twarzy dotyk kobiecych palców przymknął oczy i głęboko wciągnął powietrze; pod jego powiekami przez chwilę zapełgało światło, prześwietlając ich cienką skórę. Koń znów zaszarpał łbem, przerażony narastającym płomieniem, ich hukiem i zgiełkiem na zewnątrz, nagłą i narastającą jasnością oraz punktami iskier polatującymi w nagrzewającym się pomieszczeniu, przepływającymi swobodnie przed oczami, wirującymi nad głową. Rybak, ponaglony przez Moriah spojrzał jeszcze w górę, a widząc wybuchające żywym ogniem kolejne belki stropu, pospiesznie sięgnął łęku i wskoczył na siodło rżącego przenikliwie wierzchowca. Zaraz potem schylił się nisko, otoczył pas czarodziejki ramieniem i usadowił ją przed sobą.
Tymczasem wszędzie dookoła rozpanoszyło się ogniste piekło - ściany stały się już jednym, żarłocznym żywiołem, świetliste jęzory wiły się u sklepienia, a stare, zmurszałe drewno poddawało się im tak, jak karta pergaminu ciśnięta w palenisko. Przez drżenie rozprażonego powietrza dało się dostrzec jedynie, iż krzywe skrzydło drzwi wejściowych załamuje się do środka, ukazując czerń nieba na zewnątrz, zalany pomarańczem podwórzec i mrowiące się, biegające sylwetki gaszących pożar ludzi.
Zupełnie nagle, z zaskakująco cichym, suchym trzaskiem jeden z wiązarów pękł i runął w dół w snopie iskier. Koń wizgnął, stając dęba, po czym runął w przód, uciekając spod walącego się dachu. Niesiony strachem skoczył, przelatując nad głowami najbliżej stojących wieśniaków i pognał wprost ku bramie, nie pilnowanej, otwartej przez kilku ratujących siebie i swój dobytek kupców.
Morgan zachwiał się i, chroniąc przed upadkiem, oparł ciężko o słup w głównej izbie karczmy. Sala była zupełnie pusta, pełna chaosu poprzesuwanych bądź powywracanych ław, skorup jakiegoś potłuczonego naczynia, kałuży rozlanego piwa. Przez szeroko otwarte drzwi wejściowe docierało brzęczenie tłumu, punktowane przez wyraźniejsze okrzyki, wołania o wodę, o koce, o pomoc, a wszystko to skąpane w upiornym, ruchliwym, żółto-czerwonym blasku pożaru.
Mag oderwał się z trudem od dotychczasowej podpory i zatoczył parę kroków dalej, sięgając framugi drzwi. Choć czarne plamy wciąż latały mu przed oczami, wyraźnie teraz widział dramat rozgrywający się wewnątrz ostrokołu, ową zaciętą walkę człowieka z żywiołem.
Ale to nie wszystko.
Widział, jak czubki drzew widoczne nad palisadą coraz silniej gną się w nadciągającym wietrze. Czuł, jak pierwsze krople deszczu - grube i ciężkie pacyny czystej wody, rozbijają się na jego twarzy. Słyszał głęboki, basowy pomruk gdzieś pod sobą, jakby sama ziemia budziła się wolno ze snu. Dostrzegł też, w oślepiającym błysku ognia pożerającego zapadający się dach starej szopy, jak z wnętrza płomienia wypada otoczony chmarą iskier koń, niosący na swoim grzbiecie dwoje jeźdźców. Ten z tyłu zdawał się mieć oczy jak rozżarzone węgle i koronę z dymu zdobiącą mu skronie. Zaś kobieta przed nim...
- Moriah! - krzyknął zachrypniętym głosem, czując, jak strach zimnym wężem wślizguje mu się w trzewia. - Moriah, stój!
Głos czarodzieja ginął w otaczającym zgiełku, łamał się słabością i odmawiał posłuszeństwa, kiedy mężczyzna usiłował biec, by dogonić odjeżdżających. Wreszcie potknął się i przewrócił, lądując na kolanach, brudząc drogi materiał spodni cuchnącą wodą z gnojówki. Warknął, potrząsnął głową, usiłując odegnać narastającą słabość, złapał czyjąś nogę i wspiął się aż do ramienia zaskoczonego wieśniaka.
- Bramę - wycharczał mu prosto w twarz. - Każcie zamknąć bramę!
- BRAMA! - usłyszeli za swoimi plecami czyjś przenikliwy krzyk. - ZAMKNĄĆ BRAMĘ!
Ciężkie, drewniane wrota drgnęły i zaczęły się zamykać, pomimo protestów kupców przepychających przez nie swoje wyładowane wozy, kwiczące konie i lamentujących służących. Zrobił się zator, poleciały wyzwiska, ktoś kogoś popchnął, inny drugiemu przyłożył.
Wierzchowiec, na którym jechali Moriah i Righ, gnał jak opętany wprost na to zbiegowisko.
Moriah Namkel zastygła w skupieniu i starała się całą sobą kontrolować rozpętany, śmiercionośny żywioł. Nie oponowała, kiedy Righ wciągnął ją, niczym lekką marionetkę, na koński grzbiet. Spośród otaczających ją molekuł misternie tkała idealny wzór, który łącząc się w reakcji z cząstkami tlenu, spalał w popiół wszystko, co napotkał na swojej drodze. Płomienie miały pozwolić im się wymknąć z terenu otoczonego palisadą, więc powodowała nimi tak by odwracały uwagę, zasiały panikę, ale języki ognia miały nie sięgać budynku ani wnętrza zabudowań stajennych. Obficie pochłaniały za to wysuszoną trawę, stertę desek i jedną ze ścian spichlerza, bo Moriah zamierzała kontrolować je tak, by uniknąć niepotrzebnych ofiar i strat… Duże, chłodne krople deszczu zdawały się być odpowiedzią na błagania pogrążonych w strachu ludzi, którzy próbowali opanować żywioł. Nadciągający wiatr i dziwna wibracja dochodząca gdzieś z głębi ziemi obudziły jednak w czarodziejce kolejną falę niepokoju…
Wierzchowiec niesiony strachem pędził, dudniąc kopytami o wyschniętą od gorąca ziemię. Gdzieś między krzykami, trzaskiem łamanych ogniem belek i całą gamą innych dźwięków, usłyszała swoje imię… A przynajmniej tak jej się wydawało. Zimny dreszcz, niczym subtelny znak ostrzegawczy, przeszedł jej po plecach, kierując się w dół kręgosłupa. Czarodziejka kurczowo trzymała się końskiej grzywy i starając się nie tracić skupienia oraz równowagi, wpatrywała się w gęstniejący tłumek tuż przy zamykanej w popłochu bramie.
Koń niesiony panicznym strachem, czy też inną, napędzającą go siłą pędził jak oszalały w sam środek tworzącego się zatoru. Moriah w wątłym odruchu czającego się gdzieś z tyłu głowy przeczucia, że zakończy się to katastrofą, chwyciła za wodze, bezskutecznie usiłując go spowolnić. Zwierzę niczym taran rozepchnęło kilka kręcących się w amoku osób i z impetem przewróciło na bok jeden z obładowanych towarem wozów. Kobieta w rosnącej panice obróciła się lekko przez ramię, oglądając się na to, co pozostawiali za sobą. Pośród chaosu i zgiełku przez ułamek sekundy dostrzegła zmrożone strachem spojrzenie Morgana, dokładnie w chwili, kiedy przekroczyli linię palisady. Wrota bramy, zatrzasnęły się tuż za końskim zadem.
Moriah znów chwyciła za wodze i w akcie desperacji znów spróbowała spowolnić i zawrócić wierzchowca.
- Righ! … Musimy zawrócić! - krzyczała - Zatrzymaj go! Zawracamy!! - nie dostrzegała tego, jak wyglądał teraz Righ. Nie widziała jego oczu, nie widziała jego sylwetki bo był tuż za nią, ale nie potrafiła wymazać z głowy obrazu twarzy Morgana, który pozostał wewnątrz palisady.
Pomimo ściągniętych wodzy, zwierzę nie dało się zatrzymać. Pędziło przed siebie w noc, krzesząc kopytami iskry. Galop przeszedł w cwał. W rozwianej, końskiej grzywie zafilowały płomienie.
- Nie można już zawrócić. - Głos, który odpowiedział Moriah, zupełnie nie brzmiał jak Righ. Choć cichy, wyraźnie przeciskał się przez pęd uderzającego w twarz i uszy powietrza. Posykiwał jak dopalające się węgle. W tle każdego słowa słuch zdawał się wychwytywać nikłe potrzaskiwanie ognia. - Wahadło wychylono za daleko. Teraz wszystko wraca. Patrz.
Zaciśnięte na łęku przed czarodziejką męskie dłonie gwałtownie pokurczyły się i sczerniały, pożerane wenętrznym żarem. Jedna z trupich rąk uniosła się, wskazującym palcem, po którym przebiegały chybotliwe, błękitnawe płomienie, celując w bezdenną czerń nieba nad dalekim horyzntem.
Tam zaś gromadziły się jasnoszare, wełniste, skłębione chmury. Rosły wysoko, budując się w kolumny, wypuczając w grzyby i bąble, rozwarstwiając na kępy i pasma osobliwie przypominające rozwiane, kobiece włosy. Wielka, bezkształtna, rozciągnięta na pół nieba twarz wybulwiła się z tej kotłowaniny, otworzyła szeroko napęczniałe usta i dmuchnęła. Wiatr wzmógł się, skręcił w liczne, wąskie tornada, gnące się w opętanym tańcu, unoszące nad ziemię kurz, liście i trawy. Deszcz gwałtownie przybrał na sile, smagając trakt i pobocza, wypełniając koleiny, zasilając strumienie i potoki, które powstawały znikąd i płynęły wężowymi zakosami tuż pod rozmytymi prędkością, końskimi kopytami. Po obu stronach utwardzonego traktu ziemia otwierała się jak dziesiątki wygłodniałych paszcz, strasząc plątaniną nadwerężanych korzeni drzew, wypluwając rosnące i osypujące się w przyspieszonej erozji zęby skał.
Moriah poczuła za sobą przenikliwy, paskudny zapach palonych włosów. Po obu stronach końskich boków rozwinęły się płomienne skrzydła.
- Wszystko, co zabrane, musi zostać zwrócone - kontynuował posykujący głos za plecami czarodziejki. - Wszystko, co jej wydarte, wróci do Natury. Winni będą ukarani. Niewinni będą cierpieć. Wahadło nabiera rozpędu. Nie można go już zatrzymać.
Zaskakujące, że mówiącego wciąż jeszcze dało się dosłyszeć w ryku wiatru, szumu wody, łoskocie ziemi i trzaskaniu ognia. Wszystkie inne odgłosy niemal zupełnie zostały zagłuszone. A jednak gdzieś tam, na skraju uwagi zdawać się mogło, iż gonitwie płomiennego rumaka towarzyszy odgłos pogoni. Szczęk metalu, tętent kopyt, ginący w symfonii żywiołów, ludzki krzyk.
- ...aaaaah!
Wciąż wyciągnięta do przodu, czarna, kościana dłoń zadrżała dziwnie i zwinęła się, to zaciskając w pięść, to rozcapierzając palce - zupełnie tak, jakby toczyła walkę sama ze sobą. Nie trwało to jednak długo. Szkieletowata łapa odzyskała panowanie i otworzyła się szeroko, kreując w powietrzu obracającą się, ognistą kulę.
- Moriaaaaah! - daleki krzyk Morgana brzmiał nieledwie jak brzęczenie insekta przy graniu myśliwskiego rogu.
Stwór unoszący kobietę zamachnął się i posłał w tył płomienny pocisk. Ziemia zadrżała. Rozległy się krzyki bólu.
SzczuryPowrót do domu zajął mu znacznie więcej czasu, niż podróż w tamtą stronę. Część linii tramwajowych stała, przyblokowana zamarłymi jednostkami otoczonymi wianuszkiem poirytowanych pasażerów, dla których nikt nie miał ani wytłumaczenia, ani przybliżonego czasu usunięcia awarii. Rafałowi nie przeszkadzała konieczność przemieszczania się na piechotę. Wręcz przeciwnie. Lubił się szwendać, a bezimienną, bezcelową wściekłość, na którą nie znajdował wytłumaczenia, trzeba było rozchodzić przed podjęciem choćby próby zmuszenia się, by zadzwonić do banku czy operatora sieci komórkowej. Zakładając, że w ogóle będzie to możliwe - nieustannie wyciągany z kieszeni telefon uparcie prezentował brak zasięgu, budząc tym samym mieszaninę niepokoju i ulgi. Raz po raz wracały do niego echa podsłuchanej porannej rozmowy i to, o czym później naczytał się w sieci. Wyjące w oddali syreny policyjne stanowiły idealne, ponure tło podobnych rozważań.
Jedna z uliczek prowadzących do tej, przy której znajdowała się jego kamienica była wąska, jak wszystko tutaj cuchnąca i odrapana. W odchodzących od niej ciemnych, wilgotnych zaułkach niejednokrotnie gnieździli się bezdomni, spali żule upojeni wszystkim, co można było w siebie wlać bądź wciągnąć za bezcen. To tu można było kupić tanie używki i jeszcze tańszą miłość - obskurną, pospieszną, brudną i cuchnącą jak całe życie wrocławskich szczurów. Policja profilaktycznie zapuszczała się w te rejony, ale odjeżdżała równie szybko, nieszczególnie zainteresowana nijakimi grzeszkami, groszowymi szwindlami, nudnymi wykroczeniami, pospolitymi do obrzygu zbrodniami, które istniały tu gdzieś na pograniczu prawdziwego świata i prawa. Nieistotny plankton, kurz na zapomnianych papierach, piasek pod wycieraczką - tym było słabiutkie życie tlące się w zimnych murach tego osobliwego miejsca.
Rafała niejednokrotnie ciągnęło tu w drodze do domu. Nigdy nic nie kupował ani nie oglądał, nie naruszał lepkiej prywatności zawalonych kartonami przejść czy szeleszczących tłumionymi oddechami bram. Nie zatrzymywał się ani razu, ale nieświadomie zwalniał kroku, w jakiś przewrotny sposób zaczarowany aurą okolicy. Może był to instynkt zwierzęcia szukającego stada wśród podobnych sobie jednostek, może desperacka próba sięgnięcia jedynego dostępnego sposobu, by choć przez chwilę poczuć się kimś lepszym.
Dzisiaj jednak wszystko wyglądało inaczej.
Pozornie nic się nie zmieniło - te same wyłażące spod tynku, szarobure cegły, straszący zblakłymi kolorami kłąb szmat wciśnięty we framugę piwnicznego okna, wyszczerzone z górnego piętra zęby wybitej szyby. Ale był w tym wszystkim jakiś bezruch, bezwład przywodzący na myśl ciało rażone paraliżem. Zabrakło czegoś, na co nikt nigdy dotąd nie zwracał uwagi - owych niespokojnych szmerów, szeptów, poruszeń. Owego cichego, miarowego tętna sekretnego krwiobiegu miasta.
Szczury opuściły uliczkę, zostawiając po sobie dziwnie bolesną pustkę.
Dopiero wtedy Rafał zdał sobie sprawę z tego, że się zatrzymał. Ruszył więc ponownie, wcisnąwszy pięści w kieszenie, spod oka popatrując na krzywe napisy na podmurówce, rozdarty worek śmieci, zardzewiałą kratę mijanej bramy. W jej głębi szaroburą ścianę zdobił cudaczny malunek: szeroki rozbryzg brązowawej farby, fantazyjnym półkolem zaczynający się na wysokości ludzkiej głowy i kończący gęstą kałużą na ziemi - tam, gdzie czyjaś pospieszna wyprowadzka pozostawiła porzucone bogactwo w postaci pęta kiełbasy.
Brzozowski minął bramę i zdołał dojść niemal do skrzyżowania, nim nagłe olśnienie wcisnęło się w jego żyły falą obezwładniającego zimna. Zakrztusił się gwałtownie, gdy dotarło do niego, że to, co widział przed chwilą, wcale nie było jedzeniem. Nie zrzygał się tylko dlatego, że nie miał czym. Miotnęło nim na boki, jakby był pijany, samą bezwładnością wyrzucając na bardziej uczęszczaną ulicę. Poczuł na sobie kilka pełnych dezaprobaty spojrzeń, ale bodaj po raz pierwszy w życiu zupełnie go to nie obeszło. Nie czekając, aż przerażenie odbierze mu wszelką zdolność ruchu, puścił się biegiem w kierunku domu, potrącając kilku niczego nie rozumiejących przechodniów.
Gdzieś tam daleko żałobnie wyły syreny.