Marie de Boufflers, choć dziś już tylko garstka ludzi wie jak brzmi jej prawdziwe imię. Wszyscy znają ją jako madame La Voyante. Wyrocznia, trucicielka, organizatorka czarnych mszy. Wiecznie młoda, dzięki eliksirom, które sama warzy, a może przez zaprzedanie duszy diabłu..
Jej twarz skrywa czarny welon, bądź maska. Odziewa się zazwyczaj w ciemne suknie, o kroju i fasonie typowym dla czasów Ludwika XIV. Chodząc wspiera się na hebanowej lasce, zakończonej srebrną gałką. Żyje sama, w przepychu, w domu na uboczu, nieco zapomniana, lecz dalej doskonała w tym co robi.
[/ukryj
] Urodziła się u schyłku XVII wieku, we Francji, w zubożałej szlacheckiej rodzinie. Jej ojciec markiz de Boufflers, walczył dla Króla Słońce w wojnie trzydziestoletniej, matka zaś była dumną, piękną kobietą, dbającą jedynie o swój wygląd i konwenanse. Otaczała się grupą sobie podobnych, zachowując pozory dawnego bogactwa.
Mała Marie od wczesnego dzieciństwa była wycofana, cicha. Nie doświadczając zbyt wielu ciepłych uczuć ze strony matki, znikała w bibliotece ojca, oddając się pasji czytelnictwa i pogrążając w marzeniach.
Kiedy ojciec zmarł w wyniku odniesionych ran, majątkiem zaczął rozporządzać brat dziewczyny, który poświęcał się raczej całonocnym zabawom i przepuszczaniu reszty pieniędzy.
Kiedy miała 19 lat, matka zdecydowała się ponownie wyjść za mąż. Wybrankiem okazał się podstarzały, bogaty diuk de Vauban, którego pociągała jedynie uroda, dużo od niego młodszej żony. Niestety, nie na długo pozostał wierny swojemu zauroczeniu. Marie wyrosła na drobną, pełną wrodzonego wdzięku i klasy kobietę. Czuła na sobie taksujące spojrzenia ojczyma, kiedy myślał, że nie patrzy. Pewnej marcowej nocy zjawił się w jej pokoju i przekręcając klucz w drzwiach postanowił wyznać dziewczynie jak bardzo jej pożąda. Rankiem zhańbiona uciekła z domu, postanawiając odebrać sobie życie w Sekwanie. Wiedziała, że matka jej nie uwierzy, brat zaś będzie wściekły, bo to pokrzyżuje skutecznie plany na bogate wydanie jej za mąż, Usiadła na moście, zziębnięta, w brudnej i wilgotnej sukni, wpatrując się w mętne wody przepływającej niżej rzeki. Tam znalazła ją przejeżdżająca swoim powozem, madame de Taffanel. Nie wiadomo co skłoniło kobietę do zatrzymania się. Może poważne spojrzenie czekoladowych oczu? Zacięta mina, kogoś zdecydowanego na skok? W ten sposób dziewczyna trafiła do domu, najsłynniejszej wróżbitki Paryża...
Czy madame de Taffanel działała pod wpływem silnego przeczucia ratując życie Marie i przygarniając pod swój dach? Nigdy się do tego nie przyznała. Z każdym dniem jednak dostrzegła w dziewczynie coraz większy potencjał. Nauczyła ją wszystkiego co sama umiała, pozwoliła, by zyskała swoich wiernych klientów, uzależnionych od wróżb. Po roku tak intensywnego szkolenia młoda adeptka wróżbiarstwa potrafiła już odczytać przyszłość z tafli wody, umiejętnie grywać w karty, uwarzyć miłosne eliksiry, zręcznie wydobywać informacje od swoich klientów, zaskarbić ich zaufanie, a także wytworzyć wokół swojej osoby aurę tajemnicy. Szlachetnie i wysoko urodzone kobiety zjawiały się w domu jej mentorki po silnie działające trucizny, a także po pozbycie się niechcianego kłopotu, który po 9 miesiącach mógłby wielce utrudnić im życie, lub być dowodem zdrady małżeńskiej. Tutaj również odbywały się satanistyczne czarne msze, które jak magnes przyciągały zblazowanych dworzan i francuską szlachtę. Przełom w karierze Marie nastąpił, gdy po wróżbę zjawiła się u niej sama markiza de Montespan, niepewna swojej przyszłości, na dworze, jako królewska metresa. Gdy okazało się, iż nie zostanie odprawiona, zaproszenia na dwór posypały się jak z rękawa. Wszystkie damy dworu królowej Marii Teresy chciały zasięgnąć wiedzy o swojej przyszłości właśnie u młodziutkiej wróżbitki.
Zaproszenie nadeszło w pewne deszczowe popołudnie. Marie właśnie żegnała jedną ze swoich klientek, gdy pod jej dom podbiegł goniec i podał zaskoczonej kobiecie list w zalakowanej kopercie. Zatrzasnęła szybko drzwi i usiadłszy na sofie w saloniku, niecierpliwie rozerwała papier. W środku znalazła odręcznie napisaną, krótką notkę.
„Droga La Voyante! Pojutrze w mojej wiejskiej posiadłości organizuję niewielki bal. Będzie parę znanych osobistości, które pragną poznać swoją przyszłość. Liczę, iż swoją obecnością uświetnisz ten wieczór.
Markiza de Montespan.”
Usta dziewczyny wykrzywiły się w lekkim grymasie. Nie przepadała za takimi uroczystościami, ale skoro może, dzięki temu, zdobyć nową klientelę, do tego gotową zapłacić złotem za wróżbę to chyba nie ma wyjścia. Klasnęła w dłonie, na co w drzwiach saloniku stanęła szeroko uśmiechnięta karlica.
- Będzie potrzebna mi suknia, pojutrze wybieram się na bal.
- Oczywiście pani.
…
Posiadłość markizy leżała w odległości 40 minut jazdy powozem, od centrum Paryża, w malowniczym miejscu, pełnym zieleni. Chociaż teraz, gdy dawno już zapadł zmrok, miejsce wydawało się raczej przeraźliwie puste niż urokliwe. Stangret zatrzymał się przed wejściem, do którego prowadziły wysokie schody. Zeskoczył z kozła i podbiegł otworzyć drzwi powozu. Marie długo rozglądała się nim wysiadła. Nigdy tu jeszcze nie była. Poczuła lekki ucisk w podbrzuszu, oznaczający tremę. Pomału wspięła się na schody, podbierając się na lasce, a nim odźwierny otworzył przed nią ciężkie drzwi domostwa, wzięła głęboki oddech. Hall okryty był półmrokiem, rozświetlanym tylko przez parę świec. Z oddali dobiegał gwar głosów i delikatne dźwięki muzyki. Wiedziona tymi odgłosami, skierowała swe kroki na piętro posiadłości. We wnęce opodal rozległ się cichy chichot dziewczyny, któremu zawtórował rozgorączkowany, niski, męski głos. Zignorowała szepty i zadzierając głowę ruszyła przed siebie.
Miała na sobie czarną suknię, z długimi rękawami, wykończonymi delikatną koronką i kołnierzem zapinanym niemal pod samą brodą. Prosty krój jednak nikogo nie mógł zwieść, bowiem materiał z którego uszyto kreację był jak najlepszej jakości, a drobne dodatki, takie jak broszka wysadzana kamieniami szlachetnymi, czy guziki z czarnych pereł przy kołnierzu, lub koronka rękawiczek oblekających jej dłonie świadczyły o jej zamożności. Twarz zwyczajowo skrywała woalka.
Będąc już na piętrze ujrzała jasno oświetloną salę i pary tańczące walca. Skinęła głową roześmianej gospodyni balu, która właśnie przemknęła obok w objęciach swojego partnera. Wtem poczuła, iż ktoś intensywnie się w nią wpatruje. Odwróciła się i omiotła wzrokiem zebrany tłum. Nerwowo przełknęła ślinę i ujrzała mężczyznę, który stał przy stoliku z brandy i uważnie ją obserwował. Ubrany był niezwykle szykownie, jedyną ekstrawagancją była bordowa kamizelka, schowana częściowo za czarnym materiałem fraka. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, uśmiechnął się samym kącikiem ust i uniósł nieco szklaneczkę z bursztynowym płynem w niemym pozdrowieniu. Pochyliła nieco głowę, odpowiadając na przywitanie. Wtedy mężczyzna odstawił szkło i niespiesznym krokiem podszedł do niej.
- Madame La Voyante, jak mniemam? - pochylił się, ujmując jej dłoń i składając na niej dworski pocałunek. Głos miał niski, delikatnie zachrypnięty, taki który mógł samym brzmieniem oczarować kobietę.
- Zgadza się, a pan to... - zapytała wyczekująco.
- Uznajmy, że od tej pory może pani mnie nazywać swoim drogim przyjacielem... - Spojrzał, przytrzymując jej dłoń o parę sekund dłużej, niż nakazywała to etykieta. Jego oczy barwy ciemnej czekolady lśniły, kiedy się uśmiechał. Twarz pokrywał cień zarostu. Zaintrygował ją...