Dalghar to wysoki, smukły mężczyzna o bladej skórze, która kontrastuje z ciemnymi, nieco rozczochranymi włosami opadającymi na czoło. Głęboką, pionową bliznę na lewym oku trudno przeoczyć. Jego lodowoniebieskie oczy patrzą na świat z mieszaniną zaciekawienia i determinacji.
Jego strój stanowi długi, ciemnogranatowy płaszcz, przeszywany srebrnymi nićmi układającymi się w runiczne wzory. Na dłoniach nosi skórzane rękawice bez palców, ozdobione tajemniczym symbolem. Wysokie, solidne buty z ciemnej skóry, zapinane na liczne sprzączki, są śladami dalekich wędrówek.
Przy pasie dźwiga kilka sakw skrywających niezbędne drobiazgi – fiolki z miksturami, drobne runiczne kamienie, notes oraz oręż. Jego bronią jest krótki miecz o wytartej rękojeści. Kiedyś prezentował się okazale, lśniąc błękitem kryształu osadzonego w głowicy, lecz liczne podróże i potyczki pozostawiły na nim wyraźne ślady – rysy i ubytki, świadczące o niejednej przebytej walce.
Dalghar urodził się w niewielkiej wiosce położonej w krainie, gdzie zima zdawała się nigdy nie ustępować. Nie było to do końca prawdą – od czasu do czasu wiosna zdołała przebić się przez chłód, przynosząc chwilowe ciepło i odrobinę wytchnienia. Jednak przez większość roku życie toczyło się w rytmie śnieżyc i lodowych burz.
Jego rodzina nie wyróżniała się niczym szczególnym. Ojciec był myśliwym – wraz ze swoimi kompanami dbał o to, by mieszkańcy wioski nie umarli z głodu. Surowe warunki nauczyły go sztuki przetrwania w nawet najbardziej beznadziejnych sytuacjach, a tę wiedzę skrupulatnie przekazywał synowi. Matka Dalghara zajmowała się domostwem i pomagała w oprawianiu zwierzyny po polowaniach.
Już jako dziecko Dalghar wykazywał niezwykły talent do magii. Gdy miał dziesięć lat, odkrył, że potrafi manipulować wodą, śniegiem i lodem. W mgnieniu oka był w stanie zamienić kroplę wody w ostry niczym włócznia sopel. Jego moc rosła z każdym rokiem, a ponieważ w wiosce nie było nauczycieli magii, rozwijał ją instynktownie, ucząc się poprzez metodę prób i błędów.
Wszystko zmieniło się pewnego ranka. Gdy Dalghar obudził się, odkrył, że wszyscy mieszkańcy wioski… zniknęli. Nie pozostał po nich żaden ślad – jakby nigdy nie istnieli. Ich domy stały nienaruszone, rzeczy pozostawały na swoich miejscach, ale ludzie rozpłynęli się w powietrzu. Po jego rodzicach i sąsiadach nie było ani śladu. Nastolatek spakował więc swoje rzeczy i wyruszył w drogę, mając tylko jeden cel – odkryć, co się wydarzyło.
Podczas swoich podróży doskonalił sztukę magii lodu, lecz odpowiedzi, których szukał, wciąż wymykały się z jego rąk. Im więcej odkrywał, tym więcej pojawiało się pytań. Ludzie, których spotykał, podważali jego wspomnienia – sugerowali amnezję, paranoję, a nawet szaleństwo. Nawet jego mistrzowie odwrócili się od niego.
- WIEM CO WIDZIAŁEM! - Wrzeszczał na swojego przełożonego. Starego i surowego maga. Był wysokim człowiekiem. Gdyby nie głębokie zmarszczki i zapadnięte oczy, można by rzecz, że jest potężnym fizycznie mężczyzną w sile wieku. Głowa maga była kompletnie pozbawiona włosów z wyjątkiem brody. Ta była długa i biała niczym śmierć.
Mag spojrzał na Dalghara z politowaniem — jak na nic nieznaczącego robaka.
— Sugerujesz, że kłamię, Dalgharze? — jego głos był spokojny, stonowany, pozbawiony cienia zawahania. Dominujący i pełen władzy — jak bóstwo zwracające się do byle karalucha.
— GDZIE JEST TA PIER****A KSIĘGA!** — Dalghar ryknął ponownie. Jego ciało pokryło się warstwą lodu, a każdy z palców wydłużył się w piekielnie ostre sople, twarde jak stal.
Mag ani drgnął. Z łatwością, szybkim ruchem, chwycił Dalghara za szyję. Mimo lodowej skorupy, gołą ręką przebił barierę i zacisnął palce na jego gardle. W jego oczach nie było emocji — tylko bezkresna, spokojna pustka.
— Mówiłem ci, żebyś nie brnął w to szaleństwo. — powiedział cicho. — To nie są prawdziwe wspomnienia. Uroiłeś sobie całą tę wioskę. Tę księgę. Tego... mistrza. Jak mu było? Kerevesha? Doprawdy, żałosne.
Mag ruszył przed siebie, wciąż ściskając Dalghara za szyję i unosząc go w górę, tak że jego nogi bezwładnie majtały w powietrzu. Dalghar szarpał się rozpaczliwie, próbując wyrwać się z żelaznego uścisku.
— Twój umysł potrzebuje spokoju. — ciągnął mag obojętnie. — Parę tygodni leczenia powinno przynieść ci upragniony pokój…
A potem w jego życiu pojawiła się Ona.
Biała furia kompletnie przysłaniała jego umysł, a sam Dalghar gdzieś zniknął zastąpiony przez bestię, która się właśnie zrodziła.
Ból. Okropny ból, gdy jego ciało zaczęło się zmieniać po raz pierwszy. Zamachnął ręką to lewą to prawą, jakby próbował się od czegoś odgonić. Padł na czworaka i wrzasnął. Kości zaczęły się wydłużać, zmieniać i grubnąć. Mięśnie pulsowały, napinały się, pękały i natychmiast zrastały tworząc nową, inną tkankę. Całe ciało rosło i stawało się potężne. Czaszka bolała go, gdy szczęka i żuchwa zaczęły się wydłużać w kształt wilczego pyska. Skóra swędziała, gdy z cebulek zaczęło wystrzeliwać futro. Brązowe z białymi pasmami. Turlał się i miotał. Zaczął obijać się o otaczające go drzewa.
Do fizycznego bólu dołączyły jeszcze inne bodźce. Dźwięki dochodzące z daleka, zapachy... tak wiele zapachów. Znane, nieznane, mocne słabe. Znów machnął łapą. Teraz wyposażoną w długie pazury, które zrobiły potężne szramy na pniu przy którym była zrobiona. Drzazgi poleciały, drzewo zaskrzypiało i zaczęło się przewracać.
Kolejny ryk. Tym razem już w pełni potworny. Nie było w nim krzty ludzkiego pierwiastka. Ta... złość. Ta furia. Ta moc.
Gdzie oni są... GDZIE!
Nie wiedział kto, nie wiedział czemu.
Gdzieś byli Ci, którzy jemu... im zaszkodzili. Których trzeba zniszczyć, zmiażdżyć, rozszarpać.
Tyle bodźców na raz.
Są wszędzie!
Tam! Machnął łapą łamiąc drzewo.
Tu! Kolejne padło.
Zatrzymał się. Zaczął wąchać powietrze. Nowy zapach. Nie znał go. Zbliżał się. Ktoś. Coś. Wróg. Zwierzę. Człowiek. Bestia. Ofiara. Zawarczał, ryknął i rzucił się w pościg.
Księżyc schował się za horyzontem, a niebo zaczęły znaczyć róże i pomarańcze wschodzącego słońca. Przestało padać, powietrze wciąż jednak było wilgotne, chłodne, pachniało deszczem i posoką. Krople deszczu spadały jeszcze z drzew, kiedy lekki wiatr poruszał ich koronami. Trawa pod ich stopami wydawała mokre dźwięki przy każdym kroku. Ciszę poranka zakłócały tylko ich ciężkie oddechy; aż ciężko było uwierzyć, że polana jeszcze chwilę wcześniej wypełniona była krzykiem, jękami i… powarkiwaniem, chociaż rozszarpane ciała walające się na ziemi były dość dużą wskazówką. Nie dało się teraz powiedzieć, przeciwko ilu przeciwnikom stanęli, sami nie byli tego pewni, krwawa masa w najmniejszym stopniu nie przypominała już ludzi.
Zostali tylko oni, stojący naprzeciwko siebie - Bóg Lodu i Bogini Ognia, Patroni Zamieci i Pożogi, Zwiastunowie Krwi i Śmierci. Przeznaczeni sobie od dawna, musieli jednak przejść długą drogę, żeby się odnaleźć i połączyć siły. Ich serca połączyły się same, biły teraz w jednym, szybkim rytmie niczym bębny wojenne. Zmęczeni, ich ciała przyozdobione nowymi ranami, a twarze wymalowane krwią tych, którzy odważyli się stanąć im na drodze. Dwa dzikie spojrzenia wbite w siebie - mroźny błękit przeplatany pierwotną zielenią i dziki pomarańcz zamknięty w popielatej szarości.
***
– Kocham Cię – szepnęła, wpadając w objęcia tego, do którego należały jej serce, ciało i dusza. Nie sądziła, że dane jej kiedykolwiek będzie poczuć tak silne, prawdziwe i piękne uczucie, ani że zostanie ono odwzajemnione. A teraz? Spaliłaby dla niego cały świat, byle tylko być przy nim. Był jej. Nic wokół już się nie liczyło, kiedy mogła utonąć w jego zapachu, dotyku i ciepłe jego ciała. Osobno byli niebezpieczni. Razem byli niezniszczalni.
***
- Ja też Cię kocham. - Odpowiedział szeptem, biorąc ją w swoje ramiona. Oboje wciąż roztrzęsieni po walce. Dwie popękane dusze, które się odnalazły i wzajemnie uzupełniły. Ogień i lód. Niby przeciwieństwa, a wspólnie byli jak jedna niszczycielska siła, przed którą na kolana padnie każdy, kto ośmieli stanąć im na drodze.
Ujął dłonią jej policzek i pogładził kciukiem skórę. Patrzył na nią z uwielbieniem. Była jego i nic ani nikt tego nie zmieni.
Therim to mężczyzna w wieku około dwudziestu sześciu lat, chociaż wygląda na o wiele więcej. Jest człowiekiem o surowej urodzie i posturze człowieka, który przetrwał więcej, niż powinien. Ma silne, smukłe ciało, wyćwiczone przez lata tułaczki, niewoli i pracy jako najemnik. Nie nosi blizn na pokaz. Każda z nich to inna opowieść. Każda z nich jest cenna. Każda z nich jest... nim.
Jego skóra ma jasny, ale przybrudzony odcień. Oczy ciemno brązowe, czujne i nieco przygaszone, zmęczone wręcz - spojrzenie, które długo obserwowało świat z pozycji niższej niż godność na to pozwala. Włosy krótkie, niesforne i ciemne. Zarost? Zazwyczaj kilkudniowy, czasem gęstszy. Bardziej efekt braku czasu niż świadomego wyboru.
Jego odzież to zbieranina tego, co praktyczne, ale niekoniecznie estetyczne. Noszona przez niego skórzana kurta jest przetarta i w wielu miejscach łatana. Wciąż jednak sprawuje swoje zadanie. Pas i uprząż dopasowane są do szybkiego dostępu do broni: długiego miecza oraz noża. Spodnie, podobnie jak kurta, są zgrzebne, znoszone i wielokrotnie zszywane. Najważniejsze, że nie przeszkadzają w ruchu. Jedyną częścią garderoby, o którą wyraźnie dba, są buty. Solidne z grubą podeszwą, idealne na długie marsze. Wiele razy naprawiane, ale dobrze zakonserwowane.
OT:
1. Tak
2. Nie
3. Tak, ale nie
4. Tsssss... Jest szansa na jakąś sesję. Mała bo mała, ale jest. Na pewno z innym tworem niż opisany wyżej moon moon.
5. Goblin Town przyjmuje wszystkich tych, którzy nie chcą być zrzeszeni. Zrzeszam niezrzeszonych!
6. Loguję się z różnych miejsc, więc zmienne IP.