Jak w zamierzchłych erach postanowiłem znowu otworzyć mój kramik. Jak to działa? Praktycznie jak MK, tylko po lepszych cenach. W profilu mam listę surowców, które aktualnie skupuje wraz z ich aktualizowaną ceną. Wysyłasz surowce, ja wysyłam złoto.
Aktualnie skupuje:
Aktualnie sprzedam:
Info co do cen na PW
Ostrza Cienia - Rekrutacja
Każdego chętnego do dołączenia do naszej organizacji zapraszam do PW lub do Lianne (ID 153).
Wymagania:
- Aktywność w grze (preferowani gracze z wiekiem 250+)
- Posiadanie konta na Discord
- Wcześniejsza przynależność do klanu mile widziana, premiowana rangą "Weteran Ostrzy"
Co zyskujesz?:
- Przynależność do jednego z najstarszych klanów w Krainie, którego początki sięgają II Ery Amo1
- Prawo do używania naszej pieczęci klanowej na avatarze
- Jedyny i niepowtarzalny tag klanowy xXx przed nickiem
- Dostęp do klanowych budynków.
Ostrza Cienia - Reaktywacja
Dlaczego reaktywuje Ostrza?
Starsi gracze zapewne pamiętają Ostrza Cienia. Istnieliśmy bowiem od II Ery Amo1, tylko z krótką przerwą w ostatnim czasie, co czyni nas jednym ze starszych, jeśli nie najstarszym funkcjonującym klanem w krainie. Ostrza Cienia to organizacja o licznych sukcesach, nasi członkowie byli Bohaterami, Czempionami, Herosami, wielokrotnie też święcili tytuły w Eventach Rzemieślniczych. Można to zresztą łatwo sprawdzić odwiedzając Galerie Bohaterów. Ostrza stanowiły i mam nadzieję, że w dalszym ciągu będą stanowić sporą część historii Amorionu.
Historii w której moim zdaniem można napisać jeszcze kilka równie chwalebnych rozdziałów. Jeśli masz ten klan w pamięci tak samo jak ja i czujesz do niego wielki sentyment - zapraszam. Każdy były członek klanu będzie mile widziany.
Jeśli zaś jesteś nowym graczem, ale chcesz wziąć udział w przywróceniu staremu klanu dawnej świetności, a kto wie, może nawet wejściu na zupełnie nowy poziom - również zapraszam. Odbudujmy potęgę Ostrzy na nowo, wspólnie.
Zdecydowałem się reaktywować ród Elessar. Z racji, że udało nam się zebrać optymalną liczbę członków, rekrutacja póki co jest wstrzymana, choć dopuszczalne są wyjątki.
Zainteresowanych zapraszam na PW.
Kilka słów o Rodzie Elessar:
- Ród, nie jest organizacją Klanową. Przynależeć mogą do niego członkowie różnych klanów.
- Ród w swym założeniu zrzesza ludzi ambitnych, podobnie myślących i opiera się na wzajemnej pomocy. Wymianie informacji, wzajemnym wspieraniem się w rozwoju postaci.
- Ród jako taki może, (ale nie musi) mieć cele polityczne lub ekonomiczne, takie jak np. kontrolowanie poszczególnych grup surowców poprzez tworzenie monopoli cenowych, sterowanie cen w Magazynie Królewskim, proponowanie zmian w obowiązującym prawie i lub mechanice gry.
- Na czele rodu stoi jego nestor - Nearghis Elessar ID 13. Jako jedyny prawny dysponent nazwiska rodowego decyduję kto ma prawo do wykorzystywania tegoż nazwiska. Przysługuję mu prawo do jego nadawania jak i również jego odbierania.
- Celem rodu jest urozmaicenie i zwiększenie różnorodności w grze. Swego rodzaju sposobem na przełamanie nudy.
Wymagania Minimalne: - Wiek w grze przynajmniej 250 lat (aczkolwiek mogę tu iść na ustępstwa)
- Brak poważniejszych konfliktów z prawem Amorionu
- Konto na Discord
Historyczni i Obecni Członkowie Rodu Elessar: Nearghis Elessar (ID 13) - moja osoba, były Namiestnik i Poseł.
Istis Elessar(79) - Dla was Pani Namiestnik, dla mnie żonka :*
Malum Frost z domu Obibok vel Elessar (159) - Kuzynka, Redaktorka GA
Eliana Elessar (240)
Lilia Elessar (ID 334)
Eliandrell Elessar (352) - Syn
✟ Selene Elessar - moja zmarła Żona
✟ Mefisto Elessar - Brat, założyciel rodu
✟ Rizzen Elessar - Brat, były Książe Amorion
✟ Gemma Luxferre Elessar - Siostra, była Księżniczka
✟ Mortis Luxferre Elessar - Siostra, była Karczmarka
Astia Elessar Aquila (ID 24) - żona Rizzena, była Namiestniczka, obecnia Dama. W krainie nie widziana od przeszło tysiąca lat.
Nearghis Elessar - Czarnoksiężnik.
Opis przeznaczony raczej dla osób 18+.
Profil dostosowany do czarnego wyglądu gry.
- Panie, okoliczni chłopi... oni... Will nie cierpiał chwil, kiedy to właśnie on musiał być posłańcem niosącym złe wieści. Jego Pan nigdy nie bywał w dobrym humorze i nawet na dobre wieści reagował często wybuchami agresji. - No wykrztuś to w końcu z siebie Ty nędzny robaku.
Głos mężczyzny był spokojny, pozbawiony jakichkolwiek emocji. Gdy sługa wszedł do jego pracowni, mężczyzna nawet nie raczył oderwać wzroku od dużego, pochylonego w jego kierunku stołu przy którym pracował. Stół był przechylony w takiej pozycji, że sługa nie miał szansy dostrzec nad czym pracuje jego Pan, ten zaś był w pełni skupiony, chociaż grymas na jego twarzy zdradzał, że nie chciał aby ktokolwiek mu teraz przeszkadzał. - Panie... ja, to znaczy oni... Will zaczął już czuć zawroty głowy i zaczynało robić mu się słabo. Gdyby tylko mógł gdzieś usiąść, choć na chwile. Choć na moment, żeby tylko złapać kilka oddechów. Nie było na to jednak czasu. Wiedział też, że przeciągając swoją relację wystawia się tylko na nieuchronnie nadchodzący napad furii ze strony swego Pana. Nie raz już widział takie ataki. Jeden z nich przypłacił nawet kilkoma bliznami. Stało się to wtedy gdy jego Pan chwycił pogrzebacz stojący tuż przy kominku i wymierzył mu przynajmniej z tuzin mocnych razów; w plecy, głowę i ręce którymi nieumiejętnie próbował się zasłonić przed atakami. Nie brutalna przemoc fizyczna była tym, czego najbardziej się obawiał. Prawdziwy strach u Willa budziły wymyślne kary, które nieubłagalnie nadchodziły niedługo po tym, gdy jego Pan wyładował pierwsze pokłady złości. Skala jego przerażającej kreatywności wręcz przytłaczała Willa. - Chłopi stoją pod bramą, zebrała się ich cała wataha, jak nic ze sto, może sto pięćdziesiąt chłopa... Nasza skromna załoga z pewnością ich nie powstrzyma, mają nad nami dziesięciokrotną przewagę i są uzbrojeni w pochodnie i widły. Żądają abyś natychmiast wyszedł porozmawiać z ich przedstawicielem, Sołtysem.... Oni domagają się natychmiastowego uwolnienia tych dwóch chłopców i młodej dziewczyny których od dwóch dni przetrzymujesz. W przeciwnym razie... - W przeciwnym razie co? Odparł uczony kpiącym głosem. Ani przez moment nie było widać w jego zachowaniu jakiejkolwiek obawy ze strony rozsierdzonego tłumu. - Wejdą do posiadłości siłą i nałożą na Ciebie areszt, Panie. Gdy Will dokończył swoją relacje, mężczyzna wciąż pochylał się nad pokaźnych rozmiarów drewnianym stołem. Przez cały ten czas nawet przez moment nie przerywał swoich badań, nie uraczył też Willa nawet jednym spojrzeniem. Męczyły go takie sytuacje, wybijały go z rytmu, nie pozwalały mu się skupić na pracy. Ci parszywi, śmierdzący wieśniacy niczego nigdy nie rozumieli. Nie wiedzieli jaka jest tutaj stawka, co jest na szali. Ich małomiasteczkowe umysły nie były w stanie pojąć przełomowości odkryć, których dokonywał. Oczywiście badania te wymagały pewnego rodzaju kosztu, czy może mówiąc bardziej precyzyjnie ofiar. Jednak była to ofiara niewspółmiernie niska do tego co był w stanie osiągnąć siłą swego umysłu i mocą swojej magii. Takich i gorszych gróźb słyszał w swoim życiu wiele. Zbyt wiele. Także i te nie robiły na nim żadnego wrażenia. Jego mocodawcy byli zbyt potężni, aby ktokolwiek próbował podnieść na niego rękę. Ponadto sam również potrafił o siebie zadbać. Kilkuosobowy oddział Paladynów wspieranych przez umiejętnego maga byłby dla niego wyzwaniem. Ale czy takim wyzwaniem była gromadka przerażonych wieśniaków? Wiedział doskonale, że wystarczyłby drobny pokaz jego magicznych umiejętności, aby chłopi rzucili się do panicznej ucieczki tratując się nawzajem. W zasadzie nawet go ta myśl w pewien sposób zaintrygowała. Może powinien pójść chłopom na "pewne ustępstwa" i spełnić ich żądania. Na samą myśl o tym rozwiązaniu wręcz zarechotał w myślach. - Powiedz im, że spotkam się z nimi. Jestem też skłonny uwolnić tych dwóch chłopców. W geście dobrej woli. Co do tej dziewczyny... Willowi bardzo nie podobał się sposób w jaki zaakcentował ostatnie słowa, ani to jaki złośliwy uśmiech zaczął malować się na twarzy jego Pana. Wiedział aż za dobrze, że to nigdy nie zwiastuje niczego dobrego. - ...co do dziewczyny... obawiam się, że to co z niej zostało mogłoby im się nie spodobać. Sługa zobaczył, że jego Pan delikatnym ruchem ręki zrzuca ze stołu duży kawał zakrwawionych wnętrzności. Wnętrzności te z cichym pluskiem wpadły do sporego zakrwawionego wiadra znajdującego się tuż przy stole. W głębi ducha zdawał sobie sprawę z tego, iż najpewniej był to fragment owej dziewczyny o której wspominał jego rozmówca. Jednak jak zwykle w takich chwilach odpychał tą myśl od siebie jak najdalej tylko mógł. Niestety w głowie momentalnie pojawiła mu się gorsza myśl. Miał niejasne, graniczące z pewnością przeczucie, że widok tych dwóch chłopców przerazi chłopów jeszcze bardziej niż szczątki dziewczyny.
* * *
Marvin stał w gęstniejącym tłumie dobre dwie godziny. To on naprowadził Sołtysa Klewitza na trop zaginionych dzieci. Tucka i Penny'ego znał praktycznie od urodzenia. Ci rudowłosi bliźniacy byli synami miejscowego kowala, a ich matka, która zajmowała się ich gospodarstwem dość często robiła zakupy na targu rybnym na stoisku u jego mamy. Mieszkali też praktycznie po sąsiedzku, co sprzyjało ich znajomości. Zaginioną Mirenę natomiast znał praktycznie tylko z widzenia. Była od niego kilka lat starsza, mogła sobie liczyć ze szesnaście wiosen. Z pewnością nie należała też do okolicznych piękności. Dość krzywe, żółte zęby, wychudzona i zgarbiona sylwetka, a do tego wiecznie ta sama podniszczona sukienka. Wiedział o niej tylko tyle, że po śmierci jej matki, jej ojciec zaczął mocno pić. Nie zajmował się zbytnio ani nią, ani jej młodszym rodzeństwem i większość dni spędzał w okolicznej gospodzie. Marvina zastanawiało, czemu ten dziwny, człowiek który przed kilkoma tygodniami zajął pobliski szlachecki majątek, zainteresował się właśnie tymi dzieciakami. Z początku dawał im tylko słodycze, później coraz częściej z nimi rozmawiał, aż w końcu zaczął zapraszać ich do swojego domostwa. Chłopak nigdy nie lubił tego mężczyzny i starał trzymać się od niego z daleka. Niby był uprzejmy, miał dworski wygląd i maniery, ale czuł, że jego zachowanie jest podszyte jakimś fałszem. Nie umiał tego lepiej nazwać, ale ten człowiek rozsiewał wokół siebie jakąś złowrogą aurę. Jego słudzy, których sprowadził ze sobą do posiadłości zawsze wydawali się być śmiertelnie przerażeni w jego obecności. Te i podobne rozważania zajmowały chłopakowi czas gdy wraz z sołtysem, rodzicami zaginionych i prawie wszystkimi mężczyznami i kobietami z wioski stał pod majątkiem od niedawna należącym do tego mężczyzny. To też była dziwna historia, Karl von Mitten, który był poprzednim właścicielem zmarł nagle parę miesięcy temu, jego rodzina i słudzy pośpiesznie opuścili majątek, a w parę tygodni po tych wydarzeniach pojawił się nowy właściciel. We wsi szeptano, że von Mitten miał długi i rodzina była zmuszona szybko sprzedać majątek. Nikt jednak do końca nie wiedział jaka jest prawda. Sam zaś von Mitten, około czterdziestoletni mężczyzna, w dobrym jak mogłoby się wydawać zdrowiu, rozchorował się i zmarł praktycznie z dnia na dzień, co też budziło pewne plotki i podejrzenia. Niemal wszyscy mieszkańcy wsi Klervich oczekiwali teraz przed tym majątkiem na odpowiedzi co właściwie stało się z Mireną i jego przyjaciółmi. Musiała minąć już prawie godzina, nim ten sługa, Will udał się po swojego Pana. Jak mu tam było na imię? Nigdy nie umiał zapamiętać. Negrahis? Nargis? Jakoś tak dziwnie. Nie po tutejszemu. - Który z was jest Sołtysem? Podobno ma do mnie jakieś pytania Spokojne, lecz stanowcze słowa mężczyzny przerwały rozmyślania Marvina. Nearghis. Tak go zwą, przypomniał sobie chłopak patrząc na mężczyznę, który właśnie wyszedł na podwórze w asyście paru sług i dwóch uzbrojonych najemników. - To ja Panie... zwą mnie Klewitz. Markus Klewitz. Mieliśmy się już okazję poznać, z pewnością Pan pamięta. Sołtys wyłonił się z tłumu, robiąc dwa nieśmiałe kroki. Niewiele zostało z tego krzepkiego, wysokiego mężczyzny, który jeszcze przed chwilą odgrażał się jak to twardo będzie rozmawiał z nowym właścicielem majątku. W tej chwili wyglądał raczej jak uczniak wezwany do tablicy. Markus był znacznie masywniejszy od Nearghisa, chociaż ustępował mu cal lub dwa we wzroście. Z pewnością był też dużo silniejszy fizycznie, a złamany nos, uszy o wyglądzie dwóch kalafiorów, dłonie masywne jak dwa bochny chleba i muskularne ramiona świadczyły o tym, że z tym człowiekiem nie ma żartów. Mimo całej tej imponującej postury, teraz to on wydawał się być wystraszony mimo, że stał na czele uzbrojonej watahy i mając przed sobą zaledwie garstkę ludzi z których tylko dwójka najemników była uzbrojona. - Markus... coś mi tam faktycznie chyba świta. Co Cię zatem sprowadza w moje skromne progi? Jak mógłbym pomóc przedstawicielowi lokalnych władz? Marvin nie wierzył własnym oczom, jeszcze przed chwilą cały tłum wręcz się gotował, teraz gdy ten mężczyzna do nich wyszedł wszyscy zamilkli a w powietrzu dało się wyczuć nerwowe napięcie. Nearghis wyszedł im na przeciw nieuzbrojony, z niewielkim orszakiem, wcale nie kryjąc się za swoimi najemnikami jak to zwykł robić von Mitten, ilekroć to do niego przychodzili niezadowoleni chłopi. Mężczyzna ten nie sprawiał wrażenia groźnego. Wyglądał na raptem trzydzieści kilka lat, owszem był wysoki, i mógł mieć nawet jakieś sześć i pół stopy wzrostu. Może kapkę mniej, lecz jeśli już to niewiele. Jego postura była raczej przeciętna. Nie był ani gruby, ani szczupły, ani muskularny. Ubrany był bardzo szykownie, po szlachecku jak przystało na kogoś wysoko urodzonego lub majętnego. Zdobny strój dworski był czarny z ciemno fioletowymi pasami i zdobieniami. Czarne spodnie wieńczył czarny pas ze złotą klamrą w kształcie litery N. Zadbane dłonie zdobiły zaś złote sygnety stanowiącego jego jedyną biżuterię. Ciemne, starannie ułożone i zaczesane do tyłu włosy świadczyły o tym, że zapewne chwile temu wyszedł z kąpieli i dopiero co przywdział na siebie ten strój. Widocznie z tego powodu dał na siebie tyle czekać. Ton jego słów był uprzejmy, choć pobrzmiewało w nim coś złowieszczego. Coś jak ukryta w niewinnych słowach groźba. - Wielmożny Nearghisie, przyszliśmy do Ciebie po Penny'ego, Tucka i Mirenę. Nie widziano ich od kilku dni, a trop urywa się u Ciebie. Mamy podstawy sądzić, że dzieci przetrzymywane są w tym domostwie. Sołtys najwyraźniej odzyskał nieco animuszu gdyż jego wypowiedź była konkretna i wypowiedziana w dość zdecydowanym tonie. Przez chwilę Markus sprawiał wrażenie jak gdyby śmiałość jego słów zaskoczyła jego samego. Nearghis wysłuchał jego krótkiego wywodu w milczeniu, stojąc przed sołtysem wyprostowany z dłońmi złożonymi za plecami. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, a chłodne ciemnobrązowe oczy wręcz wwiercały się w sołtysa z pewną stanowczością. - Obawiam się Markusie, że nie będę w stanie zadośćuczynić twej prośbie. Przynajmniej nie w całości. Mirena nie jest bowiem aktualnie w dobrej kondycji do odwiedzin... powiedzmy, że jest aktualnie niedysponowana. Ale jeśli chodzi o Tucka i Penny'ego nie widzę żadnych przeciwwskazań ku temu by zaraz się tutaj nie zjawili. Jeśli taka jest wasza prośba, to z przyjemnością każę moim sługom po nich posłać. Marvin z jednej strony odetchnął na dźwięk słów wypowiedzianych przez mężczyznę. Z drugiej strony coś bardzo nie podobało mu się w sposobie w jaki ten się wysławiał. Był w stanie wyczuć coś między wierszami. Być może kpinę? Może groźbę? Mimo, że jak na dwunastolatka był dość rezolutnym chłopcem nie zawsze dobrze odnajdywał się w takich rozmowach. Większość dorosłych był w stanie przejrzeć w mig, ale w słowach tego człowieka czaiło się coś oślizgłego czego nie był w stanie zidentyfikować. Klewitz wydawał się jednak rad z tej odpowiedzi. Widać było, że wzmianka o dziewczynie nie do końca mu pasuję, jednak czuć było, że po tych słowach odczuł chociaż częściową ulgę. Po rzuceniu porozumiewawczego spojrzenia w kierunku rodziców dzieci i zebranych mieszkańców zabrał w końcu głos; - Rad jestem Panie, że doszliśmy do porozumienia. Jeśli chłopcy zjawią się tutaj i zechcą wrócić do domu nie widzimy potrzeby, aby dłużej Cię nachodzić. Marvinowi wydawało się, że wielkie napięcie opuściło nagle jego towarzyszy. Ludzie wokół niego wyraźnie odetchnęli z ulgą. Zupełnie jakby grupka stojących przed nimi ludzi mogłaby w jakikolwiek sposób im się przeciwstawić, gdyby sprawy przybrały zły obrót. Nearghis skinął dłonią na swego sługę, Willa i rzekł. - Willu, mój drogi sługo. Bądź tak miły i przyprowadź proszę chłopców. Z pewnością nie mogą się doczekać aby spotkać się ze swoimi rodzicami. Sługa pośpiesznie skinął głową, i oddalił się znikając za wielkimi drzwiami prowadzącymi do głównego budynku. Marvin dopiero teraz zauważył, że Will dziwnie utyka, a jego prawa noga jest okuta w jakiś fantazyjny metalowy but. Nie przypominał sobie, aby wcześniej dostrzegł taki osobliwy element obuwia, tym bardziej, że lewa noga znajdowała się w zwyczajnym bucie. Mógłby też przysiąc, że Will jeszcze przed godziną nie utykał i z pewnością nie miał na nodze takiego ustrojstwa. Przez chwile chłopcu wydało się, że po odciskach metalowego buta pozostały jakieś dziwne ślady, ale nie miał co do tego pewności. Czyżby to była krew? Pomyślał chłopak, ale po chwili odegnał od siebie te myśli. Teraz myślał tylko o tym, że już zaraz zobaczy swoich przyjaciół i to uczucie zdało się go teraz przepełniać. Chwila ta zaczynała się dłużyć. Miał wrażenie, że od momentu, kiedy Will wszedł do domostwa minęło już kilka ładnych minut. Czas dłużył się w nieskończoność, a w raz z jego upływem atmosfera na powrót gęstniała, a tłum ponownie zaczynał szeptać. Nearghis wraz ze swoimi pozostałymi ludźmi stał jednak przed nimi zupełnie niewzruszony. Marvina znowu zaczynały dopadać niespokojne myśli. Zwłaszcza słowa o Mirenie nie dawały mu spokoju. Czas w dalszym ciągu dłużył się coraz bardziej niemiłosiernie, a atmosfera na powrót stawała się nie do zniesienia. W końcu ciężkie, wysokie na jakieś osiem stóp i równie szerokie drzwi domostwa otworzyły się na nowo... - Na wszystkich bogów!! Co to jest do jasnej cholery? Co to do wszystkich diabłów jest?! Krzyk należał to Mirawela, ojca chłopaków. Był pełen przerażenia, lęku i obrzydzenia. Zza drzwi wyłoniły się trzy sylwetki. Jedna z nich należała do służącego, Willa. Zaś pozostałe dwie. Cóż Marvin spodziewał się zobaczyć Tucka i Penny'ego, ale te stwory nie miały z nimi wiele wspólnego. Ich sylwetki były monstrualne, wręcz przerośnięte. Oba stwory miały znacznie powyżej siedmiu stóp wzrostu. Ich napuchnięte, pełne paskudnych narośli ciała były ogromne i przesadnie muskularne. Marvin nigdy w życiu nie widział podobnych stworzeń. Nigdy nawet o podobnych kreaturach nie słyszał. Nawet w tych najbardziej przerażających z najstraszliwszych opowieści, które ludzie przekazywali sobie z pokolenia na pokolenie. Oczy stworów były niemal całe białe, dało się zauważyć tylko jasno szare trupio wyglądające tęczówki. Skóra miała bardzo niezdrowy szarawy odcień. Zupełnie jak u zwłok w stadium rozkładu. Gdzieniegdzie skóra była porozrywana przez gnijące, przerośnięte mięsnie wychodzące na wierzch. Postury stworów były humanoidalne, aczkolwiek dość mocno wynaturzone. Kończyny zdawały się nienaturalnie poskręcane i grube niczym konary starych drzew. Jedynym śladem podobieństwa między chłopcami, a tymi monstrami były kępki rudawych włosów na ich napuchniętych, owrzodzonych i zdeformowanych głowach. Ich widok wywoływał w chłopcu mieszankę strachu i obrzydzenia. Szczerze mówiąc Marvin z trudem powstrzymywał odruch wymiotny. Odruch ten potęgował jeszcze paskudny fetor wydobywający się od strony tych kreatur i który dało się wyczuć z kilkudziesięciu stóp, które go od nich dzieliły. Tym jednak, co najmocniej zmroziło krew w żyłach chłopca był złowieszczy grymas na twarzy Nearghisa. Chłopak mógłby przysiąc, że mężczyzna do tej pory ledwie powstrzymywał się od śmiechu, a teraz patrzył na zgromadzonych z paskudnym uśmiechem, który przywoływał na myśl hienę szczerzącą zęby nad kawałkiem padliny. Po chwili mężczyzna zaczął się śmiać bez żadnego skrępowania. Jego śmiech był przerażający, przypominał śmiech obłąkanego szaleńca. - Jak to Mirawelu? Nie poznajesz swoich synów? Przecież to Tuck i Penny. Chłopaki na co czekacie? Przywitajcie się z rodzicami. Głos mężczyzny bardzo się zmienił. Jego ton był szorstki, nieprzyjemny dla uszu, przepełniony groźbą. Był też przerywany przez napady złowieszczego rechotu. Grymas na jego twarzy był bardzo nienaturalny. Można rzec że człowiek ten, w tym momencie sam zaczął przypominać już jakieś monstrum. Jego policzki sprawiały wrażenie zapadniętych, skóra nagle stała się szara i ziemista a oczy świeciły nienaturalnym żółtawym światłem. Te jeszcze przed chwilą tak zadbane dłonie stały się ziemiste, szarawe i zakończone ostrymi szponami zamiast paznokci. Nearghis bardziej przypominał w tym momencie starego zaschniętego trupa, niż dostojnego mężczyznę w kwiecie wieku, którym był jeszcze przed momentem. Marvin poczuł jak przeszywa go strach. Dwie monstrualne bestie, jak na rozkaz ruszyły pędem w tłum tratując i rozrywając każdego kto stanął na ich drodze. Ich potężne ramiona rozrywały ludzi jak fragmenty pergaminu. Potężne zębiska wgryzały się w ciała rozrywając je na kawałki. Jak na tak kolosalne bestie, stwory poruszały się niespodziewanie szybko i dosłownie w parę chwil zmasakrowały pół tuzina ludzi, którzy mieli nieszczęście znaleźć się w zasięgu ich łapsk. Marvin poczuł jak jakaś lepka substancja o metalicznym posmaku zbryzgała mu twarz. Kątem oka widział Sołtysa, który leżąc w kałuży własnej krwi starał się rozpaczliwie upchnąć swoje wnętrzności z powrotem do swojej jamy brzusznej. Jego twarz wyrażała teraz tylko przerażenie, a jego dolne kończyny leżały dobre dwa metry od reszty ciała. Marvin mógłby przysiąc, że widział jak jedna ze stóp jeszcze porusza się w konwulsjach. Wokół chłopca rozpętało się prawdziwe piekło, scena której był światkiem nie mogła się równać z niczym co widział i słyszał do tej pory. Ludzie krzyczeli i tratowali się nawzajem, próbując ratować się ucieczką. Nad całą tą kakofonią unosił się złowieszczy rechot. Tym śmiejącym się mężczyzną był rzecz jasna Nearghis, który nie mógł powstrzymać kolejnych salw śmiechu patrząc na rzeź rozgrywającą się przed jego oczami. Jego ludzie natomiast mieli lica blade jak bielona ściana. Żaden jednak nie śmiał się ruszyć ani odezwać. Marvin mógłby przysiąc, że widział jak nieruchomo stojący obok swojego Pana Will zesikał się w swoje spodnie, stojąc jednak w zupełnym bezruchu. Chłopiec wyrwany z chwilowego otępienia zaczął uciekać z tego piekielnego miejsca. Instynkt samozachowawczy wziął w końcu górę nad obezwładniającym strachem. Biegł co sił w kierunku pobliskiego lasu starając się uciec jak najdalej od tej rzeźni. Gdzieś z tyłu usłyszał przeraźliwy jęk i następujący po nim trzask. Gdy się obejrzał zobaczył dwa monstra z rozerwanym na pół Mirawelem w masywnych ramionach. Wnętrzności mężczyzny ciągnęły się na parę stóp między kawałkami jego ciała. Wiedział, że jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Ta rzeź i to szaleństwo rozgrywające się za nim zdawały się nie mieć końca. Biegł ile sił w nogach, nie w tym zresztą odosobniony. Wielu przerażonych ludzi, jego sąsiadów mijało go na około. Niektórzy się przewracali, inni go wyprzedzali. Nigdy nie widział takiego szaleństwa, takiego popłochu. Nikomu nie życzyłby też, żeby musiał czegoś takiego doświadczyć. Wiedział, że gdzieś tam w tłumie są jego rodzice. W tej chwili jednak myślał tylko o tym, żeby uciec stamtąd jak najdalej. W duszy miał jednak nadzieję, że ktoś z jego bliskich zdoła umknąć, przed tymi bestiami. Był już prawie w bezpiecznym miejscu prawie na skraju lasu, gdy poczuł że jakaś dłoń chwyciła go za kostkę. Upadł.