Ostatnia aktualizacja profilu: 27.09.2025
OTO SĄ OGŁOSZENIA
1) Całą dziurą po moim sercu dziękuję hojnemu mecenasowi za ufundowanie konta premium!
2) Podjąłem wyzwanie: Amoriońskie Igrzyska Śmierci
Cel: przetrwać do końca ery
Zasady: śmierć postaci ostatecznie kończy grę.
---------------------------------------------------------------------------------
OTO JEST HISTORIA
I. Opowieść o Złotookim
Odmienność dziecka urodzonego w jakiejś bezimiennej wsi na obrzeżach królestwa dała się zauważyć już w pierwszych chwilach po jego przyjściu na świat. Z ciekawością przyglądające się wszystkiemu oczy chłopca były złote niczym królewskie monety, których w tych stronach nigdy nie widziano. Na tym dziwy się nie skończyły, co wyszło na jaw już w trzecim roku jego życia. Chłopiec uczył się mówić, jak każde dziecko ze wsi poznawał słowa. Jego jednak bywały odmienne. Oprócz zwykłych, powszednich chłopiec używał też i innych: dziwnych, groteskowych, czasem strasznych – niedostępnych dla pozostałych. Do jego młodego umysłu zaczęły spływać Słowa.
Mieszkańcy wsi z lękiem wpatrywali się w niebo i szeptali między sobą o cudach. Złotooki chłopiec uważał to za naturalne. Po prostu – gdy wyrzekł jedno ze Słów, ciężki kamień przesuwał się; po wypowiedzeniu innego w wygasłym palenisku sam rozpalał się ognień; jeszcze inne wyciągało wiadro ze studni, zdmuchiwało opadłe liście, łatało dziury w płocie, młóciło zboże albo ubijało masło.
Czym był starszy, tym więcej Słów poznawał, a im więcej ich poznawał, tym bardziej zdawał sobie sprawę, że odstaje od pozostałych. Nigdy nie czynił nikomu krzywdy, nie czuł potrzeby, by skierować przeciw komuś swe Słowa, chociaż mógłby to zrobić. Mimo to ludzie się go bali, a nawet gorzej: brzydzili się nim z tego tylko powodu, że potrafił dokonywać rzeczy dla nich niemożliwych. Chłopiec opuścił zatem wieś. Nie potrzebował niczyjej pomocy, jego Słowa dostarczały mu wszystkiego, co konieczne.
Wędrował przez lata, aż stał się mężczyzną. Z czasem, nauczony dalszymi doświadczeniami, zaczął ukrywać swe zdolności przed innymi. Zawsze jednak zdradzały go złote oczy. Gdziekolwiek by nie zawitał, niezmiennie wywoływał zainteresowanie, którego tak bardzo chciał uniknąć. Postanowił więc odciąć się całkowicie od ludzi, zamieszkać gdzieś z dala od ich wskazujących palców, wytrzeszczonych ze zdumienia oczu, okrzyków, pytań i obelg miotanych w jego stronę wraz z kamieniami.
Zapuścił się pewnego razu daleko wgłąb lasu, gdzie nie docierały już żadne ścieżki, i znalazłszy tam odpowiednią polanę, wyrzekł jedno ze Słów. Wtedy natychmiast pokładły się okoliczne drzewa, ziemia z hukiem otworzyła swe trzewia i wydała z nich kamienne bloki. Mocą Słowa uformowały się bale, kamień został ociosany bez jednego uderzenia młota, grunt – wyrównany, materia zespoiła się na dobre, i tak oto na polanie w parę chwil stanął dom Złotookiego wraz z pięknym ogrodem.
Zamieszkał sam. Mijały lata, podczas których nie widział żadnego człowieka. Wcale za nimi nie tęsknił. Miał swoje Słowa. Przychodziły do niego, z czasem coraz większe, potężniejsze, wspanialsze. Całymi dniami zgłębiał je. Nie potrzebował niczego więcej.
Pewnego dnia wyszedł wczesnym rankiem na werandę. Lubił ożywczy chłód z nie całkiem jeszcze przebudzonego lasu. Nagle pomiędzy drzewami zauważył jakiś ruch. Wielkie, strwożone oczy spojrzały na niego. Małe stadko saren – dorosła para i cztery młode – przyglądało mu się. Złotooki drgnął, na co zwierzęta natychmiast pobiegły wgłąb lasu, razem jak na komendę. Coś zakuło go boleśnie na ten widok. Zgrzytnął zębami, czując nagły przypływ złości. Krzyknął i natychmiast gromadka płochliwych istot znieruchomiała, zamieniona w kamień.
Zdarzenie to, z pozoru bez znaczenia, zburzyło jego spokój. Czegoś mu jednak brakowało i Złotookiego zmartwiła ta myśl. Nie mógł wrócić do ludzi, nie znalazłby między nimi miejsca dla siebie. Nie zrozumieją go, żaden z nich nie zdoła, bo są zwykli i szarzy tak jak zwykli i szarzy byli ich przodkowie. Ulepiono ich z innej gliny, pomyślał smutno, lecz w tej samej chwili przyszedł mu do głowy pomysł. Kto powiedział, że to on musi przyjść do nich?
Stanął przed domem i pewnym głosem wyrzekł Słowo. Było to jedno z najpotężniejszych znanych mu, ale nie potrafił do końca przewidzieć efektu. Złotooki czekał. Minuty mijały i nic się nie działo. Zaniepokoił się, dotychczas Słowa nigdy nie zawodziły. Czyżby ich moc nie sięgała aż tak daleko?
Zrezygnowany, chciał już wrócić do domu, gdy coś poruszyło się wśród drzew. Idzie tu, pomyślał z ulgą i zaraz biel zalśniła w słońcu między gałęziami. Szczupła, niewysoka dziewczyna opuściła leśny cień. Ubrana w zwiewną, jasną sukienkę szła boso, rozglądając się niepewnie. Lekki wietrzyk bawił się jej długimi, czarnymi włosami. Złotooki pomachał do niej. Podeszła z wahaniem.
– Jesteś Maya – powiedział do niej.
– Maya? – Smakowała przez chwilę to słowo. Chyba jej się spodobało, bo lekki uśmiech zagościł na jej bladym obliczu. – A jak ty masz na imię? – Wbiła w niego spojrzenie dużych, ciemnych oczu.
Skrzywił się z dezaprobatą.
– Chodź, pokażę ci dom.
I odtąd Złotooki nie mieszkał już sam.
Maya była dokładnie taka, jaką sobie wymarzył. Lubiła się śmiać, lubiła tańczyć. Miała dobre serce i nie zadawała pytań. Jej palec nigdy go nie wytykał, usta nigdy nie miotały obelg. Rankiem budził go jej śpiew, wieczorami zaś tańczyli na polanie, a wokół nich na jego Słowo wyrastały róże. Do późna rozmawiali, przesiadując w ogrodzie i patrząc na gwiazdy. Żyli tylko sobą i mieli tylko siebie. Tak jak chciał.
Jego Słowa dawały jej wszystko, czego zapragnęła.
Lubiła malować, więc sprowadził dla niej farby i płótno. Przy dobrej pogodzie potrafiła godzinami siedzieć przed domem i uwieczniać, co tylko wyobraźnia jej podpowiedziała – głównie krajobrazy, zwierzęta albo kwiaty z ogrodu. Złotooki widział, że robiła postępy, ale jej malunki, które potem wieszała na ścianach w domu, wciąż pozostawiały wiele do życzenia. Wypowiedział zatem Słowo i w pokoju dziennym pojawiły się prawdziwe dzieła sztuki, obrazy doskonalsze nawet niż te wychodzące spod ręki mistrzów, gdyż były czystą, pozbawioną materialnych skaz ideą. Maya obejrzała je, lecz szybko straciła zainteresowanie. Wolała tworzyć dalej sama.
– Nie podobają ci się? – zapytał ją.
– Skąd. Są piękne.
– Piękne? Są doskonałe. Nie ma na świecie lepszych.
Maya zmarszczyła brwi.
Nie potrafiła docenić perfekcji, ale nie szkodzi, pomyślał Złotooki. Nie tego oczekiwał, sprowadzając ją tutaj.
– Jeśli chcesz, zdejmę je – powiedział ugodowo.
– Dlaczego nie wyjawisz mi swojego imienia?
Zamrugał zaskoczony.
– Mieszkamy razem już tyle czasu, a wciąż nie chcesz mi powiedzieć. – Nuta wyrzutu w jej głosie, sprawiła, że Złotookiego ogarnęła nagła złość.
– Czy mało dla ciebie robię? To wszystko – wskazał dokoła zamaszystym gestem – jest twoje! Nie brakuję ci tu niczego, niczego ci nie żałuję. Możesz dostać, co zechcesz, a tobie jeszcze mało?
– Chciałabym tylko, żebyś mi za...
– Dosyć! Nigdy więcej o to nie pytaj!
Spełniła jego wolę i Złotookiemu szybko minął zły nastrój. Nie potrafił długo się na nią gniewać, bo była dobra i piękna. Była jego.
Dni upływały im w spokoju. Liście zaczęły opadać z drzew i szybko na polanie zagościły chłody. Gdy spostrzegł, że Maya nie lubi zimna, natychmiast swym Słowem zakazał jesieni wstępu do ich domu. Odtąd miało tu być wieczne lato i wieczne słońce.
Pewnego ranka nie obudził go śpiew. Zaniepokojony, wybiegł przed dom. Znalazł ją spacerującą wśród drzew, wyglądała na zmartwioną.
– Potrzebujesz czegoś? Tylko powiedz...
– Te sarny – wskazała na przemienione w kamień zwierzęta – co im uczyniłeś? Powinny być wolne.
– Nie chciałem, by zniszczyły ogród – skłamał. – Chodźmy do domu.
Następnego dnia także nie śpiewała.
Po pewnym czasie zauważył, że jej obrazy tchną niewidzianym tam wcześniej smutkiem. Były ponure i pełne ciemnych barw. Zapytał o to, lecz zbyła go.
Maya zaczęła chodzić do ogrodu sama. Z nieodgadnionym wyrazem twarzy obserwowała niebo. Coraz rzadziej chciała z nim tańczyć. Prawie się nie śmiała. Martwiło to Złotookiego. Pomyślał, że może istniało odpowiednie Słowo, by jakoś temu zaradzić. Wystarczyłoby wyrzec to właściwe i wszystko byłoby jak dawniej. Nie znał jednak takiego. Jeszcze nie. Zamknął się w swym pokoju, by zgłębiać Słowa w poszukiwaniu tego konkretnego.
Przez to nawet nie zauważył, kiedy Maya odeszła.
Po prostu, nie było jej. Przeszukał dom od góry do dołu, obszedł ogród, nawet jakiś czas chodził po lesie, wołając jej imię. Daremnie. Zostały tylko malunki na ścianach, porzucone sztalugi i jej leciutki zapach unoszący się w pokoju, z każdą chwilą odchodzący wraz z nią. Złotooki znów został sam.
W panice pobiegł na werandę i wykrzyknął Słowo, którym przywołał ją za pierwszym razem. Czekał jak wtedy, nerwowo zaciskając spocone dłonie. Stał tak aż do wieczora, uparcie wypatrując jej między drzewami. Tym razem nie przyszła.
– Mayu... – jęknął bezradnie. – Moja Mayu...
Jak to możliwe, pomyślał. Przecież sprowadził ją Słowem. Należała do niego! Wściekły, wykrzyknął je na całe gardło – raz, drugi, trzeci. Jego głos niósł się po lesie, lecz nikt mu nie odpowiadał.
Zapadał zmrok. Wśród drzew zalegały długie cienie, niebo zaczynało skrzyć się gwiazdami – tymi samymi, na które tak lubiła patrzeć, i być może patrzyła także teraz, lecz już bez niego. Złotooki osunął się na kolana. Belki werandy skrzypnęły lekko, gdy padł na nie i zwinął się w kłębek, łkając cicho.
– Nie przyszła – wyszeptał przez łzy. – Dlaczego nie działają? ... Ja... nie chciałem nic złego. Nie potrafię... inaczej. Po prostu nie potrafię. Gdybym... umiał tylko... – Urwał. Nagle zrozumiał.
Leżąc tak dalej jak bezradne dziecko, powoli zaczął wymawiać każde ze znanych Słów. Z początku szło mu z trudem, lecz po chwili już wyrzucał je z siebie, wypluwał gwałtownie jak najpaskudniejsze przekleństwa. Nawet się nie zastanawiał. Z całych sił, coraz szybciej ciskał nimi ponad lasem, daleko w niebo, by nawet ślad po nich nie został w jego wnętrzu. W ciemności nadciągającej nocy Złotooki w jednej chwili stracił wszystko, co miał. Jego dom zawalił się z hukiem, gdy odeszło podtrzymujące go Słowo. Rozstępująca się ziemia wchłonęła budynek na powrót, ocalał tylko fragment werandy. Nawet piękne kwiaty z ogrodu, wszystkie co do jednego, uschły w mgnieniu oka. Kamienne więzienie skruszało i stadko saren umknęło w mrok. Tak oto odeszły już prawie wszystkie Słowa.
Nagły strach przeniknął go, gdy uświadomił sobie, co zrobił. Bał się nawet wstać – bezradny, pusty i słaby bez swoich zdolności. Jak będzie dalej żył? Nic nie umiał, nigdy nie pracował. Dotychczas nie musiał. Zawsze wystarczało tylko otworzyć usta, by spełniły się wszelkie zachcianki. Odtąd będzie zmuszony żyć zwyczajnie jak wszyscy pozostali ludzie.
Wtedy coś usłyszał. Ciche stąpanie po drewnie zrujnowanej werandy. Złotooki popatrzył z nadzieją. Tak, stała tam! Poznał jej sylwetkę w świetle księżyca.
– Maya! – zajęczał i podpełzł do niej. Jak pies legł u jej stóp i objął je, roniąc łzy. – Błagam, nie odchodź więcej. Nigdy więcej mnie nie zostawiaj!
– A więc zrozumiałeś?
– Czy teraz będziesz już zawsze... – zawahał się – ... ze mną?
– Po to mnie wezwałeś. Jestem twoja, a ty jesteś mój.
Nieśmiało podniósł głowę. Jej ciepły uśmiech przeszywał nawet ciemności nocy i dodał mu odwagi. Wstał pospiesznie. Wziął Mayę w ramiona, mówiąc coś niewyraźnie.
– Tak, kochany? – nie zrozumiała.
Pochylił się lekko, odgarnął jej włosy i wyszeptał wprost do ucha.
– Mam na imię...
Tak oto Złotooki wyzbył się ostatniego, najważniejszego ze swoich Słów.
II. Enzetel
Przecieram gładki kamień wraz z wyrytym na nim imieniem, a potem, jak co dzień, siadam na ziemi i po prostu patrzę. Zostało mi tylko to: cztery litery jej imienia, które ledwo widząc przez łzy i kalecząc dłonie, wyryłem w tej skale.
Pochowałem Mayę tam, gdzie dawniej był nasz ogród. Tak lubiła to miejsce, więc uznałem, że tu będzie jej najlepiej.
Odeszła dokładnie tak, jak przyszła, tak jak żyła przez ten krótki czas: cichutka, piękna i pełna pokoju. Odeszła nieuchronnie, jak wszystko inne, wszystkie błogosławieństwa, przekleństwa i cuda, które sprowadziłem na świat. Nim wydała ostatnie tchnienie w moich ramionach, powiedziała:
– Proszę, nie rób tego. Obiecaj mi.
Pojęła wszystko bez słów. Wyczytała z oczu.
– Kocham cię, Mayu.
Jej drobna dłoń chwyciła z zaskakującą siłą.
– Obiecaj... proszę...
Patrzyła, wczepiona we mnie kurczowo, lecz wcale nie z powodu lęku. Nie bała się, bo całą swoją drogę przeszła otoczona miłością: kaleką, mierną, niedoskonałą – moją. Ale i za to była wdzięczna, nawet to dawało jej szczęście. Podniosła mnie z nizin marności i nauczyła kochać prawdziwie, tak jak ona kochała od samego początku.
W tamtą ostatnią godzinę przeszywała mnie spojrzeniem i resztką tlących się sił ściskała za ramię, bo już wówczas wiedziała. Nie doceniałem jej mądrości, nawet po tym, co razem przeszliśmy.
– Śpij, moja słodka, śpij spokojnie... – wyszeptałem, a potem jej światło zgasło.
Wstaję. Młode drzewka porosły już polanę, gdzie dawniej mieszkaliśmy, i teraz szumią cicho nad grobem Mai.
Wiedziała, że nie złożę obietnicy. Chciała jedynie, bym zapamiętał jej spojrzenie. I rzeczywiście, wspomnienie tych oczu prześladuje, pali jak odciśnięte na duszy znamię. Mimo to nie cofnę się, już zdecydowałem.
Tylko jej jedynej wyjawiłem imię. I tak pozostanie. Grzebię je teraz w tej mogile.
– Enzetel – mówię do szumiącego, obojętnego na mnie lasu – tak odtąd będę się nazywał. A gdy następnym razem przybędę na tę polanę, będę już znał rozwiązanie. Choćby i do końca swych dni, nie przestanę szukać.
Bo wszystko, co oddane, można zabrać z powrotem. Przypomnieć sobie zapomniane słowa. Mogę znów nauczyć się samą tylko wolą rzeźbić w materii świata, teraz już bogatszy o dobro i piękno mojej jedynej. Wierzę w to. Pozostaje jedynie odnaleźć drogę do celu.
Opuszczając polanę, nie mówię Mai: "żegnaj".
Mówię: "do zobaczenia".
III. Skazaniec
W nieprzebranym tłumie wokół buzuje nienawiść. Triumf niesie się we wrzasku dziesiątek gardeł, żądzą krwi ociekają wykrzyczane słowa. Wzniesione pięści wygrażają, choć czas gróźb już minął. Gdzieś tam pośród nich stoję i ja. Również patrzę na oczekiwane widowisko.
Za plecami szeregu uzbrojonych strażników stoi pomost. Zazwyczaj pusty, niosący wymowne ostrzeżenie samym tylko istnieniem, dziś gości na swych deskach trzech mężczyzn. Jeden z nich już go nie opuści, myślę sobie, patrząc na ponury słup szubienicy widoczny zza morza głów, które przyszły napawać się widokiem śmierci. Chyba tylko ja jedna tutaj o niej nie myślę. Chyba tylko ja nie rwałabym na strzępy człowieka stojącego teraz z pętlą na szyi, gdyby pozostałych dwóch zdecydowało się jednak wydać go tłumowi.
Wolałabym stać bliżej, jednak mrowie wściekłych ludzi nie dopuści mnie tam. Każdy z nich chce mieć dobry widok na egzekucję. Ja zaś pragnę tylko spojrzeć skazańcowi w oczy. Są niesamowitego złotego koloru, cudownie błyszczą w świetle zachodzącego słońca. Wiem to, spoglądałam w nie nieraz. Dziś oczy te, niewzruszone jak zawsze, patrzą w niebo ponad dyszącą żądzą odwetu tłuszczą, a przesłaniają je skudlone, tłuste włosy.
– Enzetelu Grant! – odzywa się drugi ze stojących na pomoście: starzec w drogich szatach z herbem królewskim.
Jego głos jest nadzwyczaj donośny i niesie się po placu jakby ponad panującą tam wrzawą. Głosem tym wymienia powoli, dając tłumowi czas na wyrażenie oburzenia po każdym słowie.
– Winny zabójstwa trzech osób… bluźnierstwa… zbezczeszczenia świątyni i kradzieży jej mienia…
Wrzask narasta, w stronę skazańca lecą jajka i odpadki.
– Niech bogowie zmiłują się nad twą duszą – kończy urzędnik.
Ktoś obok mnie wrzeszczy, że dla takich nie ma przebaczenia. Inny dodaje, że gdyby nie prawo królestwa, łamaliby go kołem albo nabili na pal, gdzie zdychałby w mękach godzinami, i to byłaby jedyna sprawiedliwa kara. Jeszcze ktoś domaga się wydania skazanego w ręce tłumu. Ja nie chcę już niczego. Tylko spojrzeć w te cudowne złote oczy. Ostatni raz.
Odczytano wyrok, przemówiło prawo. Przedstawienie zbliża się do końca. Teraz przychodzi pora na trzeciego z aktorów na tej ponurej scenie. Potężnie zbudowany zamaskowany kat nonszalanckim krokiem podchodzi do skazańca. Sprawdza założoną pętlę. Nagła, pełna wyczekiwania cisza zapada na placu, gdy kładzie rękę na dźwigni. Enzetel dalej patrzy w niebo.
Chociaż nie widzi mnie, na pewno zdaje sobie sprawę z mojej obecności. Może sama ta świadomość przyniesie mu nieco ukojenia. Oby wiedział, że choć jedna osoba w tej zbieraninie chorych z nienawiści ludzi nie życzy mu źle. Oby.
Nie mogę dłużej patrzeć, odwracam wzrok. Potem jest już tylko przeraźliwy trzask opadającej zapadni i natychmiastowy wybuch gromkiego, pełnego brutalnej uciechy wycia. Staram się go nie słuchać. Jakiś człowiek obok potrąca mnie, krzycząc coś, inni w podnieceniu napierają z tyłu, czyjeś wzniesione ramię uderza mnie w głowę. Stoję z zaciśniętymi powiekami i czekam, aż to się skończy. Długo czekam, aż nasycą się śmiercią. Cierpliwie znoszę pełen inwektyw ryk, aż z wolna zaczyna cichnąć, gdy tłum rozchodzi się. Koniec przedstawienia, nie ma na co już patrzeć. Strażnicy wracają do ważniejszych zadań, kat kończy kolejny dzień pracy, zniesmaczony urzędnik ucieka co prędzej, wykonawszy obowiązki. Wreszcie zostaję tu sama. Sama z nim.
Sama z Enzetelem Grant, jedynym człowiekiem, którego prawdziwie kochałam, a którego martwe złote oczy wybałuszają się teraz groteskowo, gdy jego ciało dynda na stryczku poruszane lekkim wiatrem.
***
...tam, gdzie wstępu nie ma nadzieja… żadna droga już nie prowadzi… gdzie wiatr świszczący popioły z sobą niesie… cienie śpiewają żałobne pieśni na bezkresnych polach Teutaru…
...wśród fal mroku, co nadpływają leniwie, ona trwa… milcząca…
...twarz pani na nocnym niebie, otoczona bladym blaskiem… słucha pieśni z zamkniętymi oczami… Teute, moja pani… nie patrzy na mnie… nie patrzy… nie czas to jeszcze…
...jeszcze nie czas…
Czy słyszysz mnie?
***
– Słyszysz mnie, panie?
Głos zdaje się dobiegać z bardzo daleka. Mężczyzna otwiera oczy i natychmiast je mruży, porażone boleśnie światłem, od którego odwykły. Zdrętwiałymi dłońmi odruchowo próbuje otrzeć twarz z mokrej ziemi.
– Jak się czujesz? Udało się, prawda? Oczywiście, że tak…
Wszędzie ziemia: w uszach, w nozdrzach. Przy głębszym wdechu łapie go atak rozdzierającego kaszlu.
– Ostrożnie, panie! – znów mówi do niego jakiś cienki głos. – Musisz dojść do siebie... Niesamowite!
Wspomnienia nadpływają powoli, czuje jakby wyłaniał się z jakiejś mrocznej głębi. Już wie, kim jest. Pamięta, co zaszło.
– Niesamowite – powtarza głos z zachwytem. – Czar… zadziałał!
Mężczyzna z trudem podnosi się do pozycji siedzącej. Wściekle wypluwa zgrzytający mu między zębami piach. Patrzy dokoła. Chłopaczek pochyla się nad nim, niesforna grzywka opada mu na pełną nabożnej czci młodą twarz. Dzień dopiero wstaje, poranne słońce z trudem przebija promieniami kłębowisko ciemnych, nisko zawieszonych na niebie chmur. Ziemia przesiąkła po całej nocy deszczu, myśli mężczyzna, odgarniając z twarzy umazane błockiem włosy. Nieco dalej pod dziurawym, zaniedbanym płotem widzi rozkopaną ziemię i wbitą weń łopatę. Jak psa, za ogrodzeniem, wśród innych szubrawców, myśli rozgniewany. Słaby wiatr od cmentarza przynosi woń mokrej gleby. Zza połamanych desek w szarudze majaczą kamienne nagrobki.
Znów oczyszcza gardło z gęstej flegmy, nim próbuje przemówić.
– Przygotowałeś wszystko? – jego głos i tak brzmi jak skrzypiący zawias.
– Tak, panie – ochoczo odpowiada chłopak. – Koń czeka w zagajniku wraz z prowiantem i ekwipunkiem, gotów do drogi. Mam też to. – Podaje mu obuszek.
Mężczyzny mocno chwyta solidną drewnianą laskę, drugą rękę opiera na wieńczącym ją stalowym młotku. Gniewnie odtrąca pomocną dłoń młodzieńca. Enzetel Grant wstaje z mozołem, wspierając się na obuszku. Choć wszystkie członki rwą go boleśnie, czuje, że z każdą chwilą odzyskuje siły. Chłopak obserwuje go z fascynacją.
– Wszystko jak planowałeś, panie. Kat wziął pieniądze. Dał zbyt mało sznura i kark wytrzymał. Ale twoja szyja, pomimo czaru…
Cóż, zostanie pamiątka, myśli Enzetel, obmacują palcami grubą wisielczą bruzdę na szyi.
– Zakop to i zatrzyj ślady.
Młody natychmiast rusza wykonać polecenie. Enzetel zaś ogląda swe czarne od brudu dłonie, porusza palcami, zaciska pięści. Unosi obuszek nad głowę, rusza kilka razy ramieniem. Oto jest wolny. Nikt już nie wyruszy za nim w pościg.
Któż miałby ścigać umarłego?
– Czary nie istnieją – mówi do pleców chłopaka zajętego zasypywaniem grobu. – Myślisz, że podniosłe inkantacje różnią się czymkolwiek od sprośnych piosenek śpiewanych przez opojów w karczmach?
Nawet jeśli młodzieniec coś na ten temat myśli, posłuszny jak zawsze nie przerywa pracy. Enzetel, ciągnąc, przechadza się, by rozruszać słabe wciąż nogi.
– Słowa nic nie znaczą, jeśli nie niosą ze sobą nieugiętej woli. Gdy jest dość silna, nic jej się nie oprze. Wiesz dlaczego?
– Panie…?
W ramiona mężczyzny na powrót wstępuje życie, palce przypominają sobie ciężar broni. Czuje, jak krew zaczyna krążyć żywiej.
– Ponieważ zdąża do celu. To on nadaje kształt człowieczemu losowi. Cel, a także…
Ciężka laska znów wydaje się nic nie ważyć, jak dawniej. Wzniesiona nad głowę stal błyszczy w słabowitych promieniach wschodzącego słońca.
– … cena, którą trzeba zapłacić za jego osiągnięcie.
Chłopak jest zbyt powolny. Rozpędzony obuch z tępym odgłosem spada na jego potylicę, nim zdąży się odwrócić. Drobne ciało wiotczeje natychmiast jak odcięta od prowadzących sznurków pacynka i wpada do na wpół zasypanego grobu.
Kilka chwil później nie widać nawet śladu po rozgrywających się tutaj wydarzeniach. Ziemia jest równo uklepana, a wszelkie pozostałości, które mogłoby wypatrzyć wprawne oko, wkrótce zetrze deszcz. Enzetel Grant odchodzi bez pośpiechu. Idąc w kierunku niewielkiego lasku, z daleka już słyszy rżenie konia.
Królestwo Amorion, wymawia w myślach cel czekającej go długiej podróży; odległa kraina, gdzie nikt go nie zna i nikt nie będzie pytał o ciągnącą się za nim przeszłość, którą tego dnia pogrzebał w tej bezimiennej mogile.
IV. Nowa droga
– Mam na imię Wolgan – mówię do mężczyzny.
Podnosi głowę i, jakby dopiero zdał sobie sprawę z mojej obecności, wybałusza oczy. Są niespotykanego złotego koloru.
Młodą rudowłosą kobietę, przy której siedzi na gołej ziemi, rozpruto niemal od dołu do góry. Krew zdążyła już zbrązowieć i zaschnąć – bogowie tylko wiedzą, jak długo tak siedział, zgarbiony wśród jakichś szmat i porozrzucanego dobytku. Ghule wyżarły biedaczce trzewia. Jej i kilkunastu innym, którzy nie zdążyli uciec z tej wsi. Trupy walają się po całej okolicy.
Przybyliśmy za późno, myślę, a dłoń sama zaciska mi się na drzewcu włóczni.
Włosy mężczyzny są w nieładzie, twarz i odzież ma uwalone sadzą. Pewnie szukał dziewczyny po spalonych chatach. Ktoś w zamieszaniu musiał wywołać pożar – ludzie wciąż wierzą w brednie, że ghule boją się ognia. Całości znoszonych, brudnych ubrań dopełnia ciasno zawiązana na szyi chusta. Być może został raniony, choć to mało prawdopodobne, by ghule tak po prostu pozostawiły go przy życiu.
Mój oddział sprawnie kończy przeszukiwać teren. Zza stodoły wyłania się Ceveric: jak my wszyscy z wygoloną głową, noszący obszerną szarą opończę. Gdy napotyka moje spojrzenie, kręci przecząco głową. Tak, jak się spodziewałem...
– Zbierz ludzi – wydaję rozkaz – i zacznijcie szukać tropów.
– Chciałem sprzedać... – niespodziewanie odzywa się brudny mężczyzna. Wciąż patrzy na mnie jak na zjawę.
– Słucham?
– Do miasta... sprzedać. Pojechałem. Sprzedać skóry... – wskazuje coś głową.
Jedyny nietknięty budynek stoi nieco na uboczu. No tak, garbarnia, myślę. Idąc tutaj, czułem ten smród, jeszcze zanim dotarła do mnie woń spalenizny.
– Gdybym... został. Tylko... był tutaj... – Zaciska pięści.
– Skończyłbyś jak pozostali – mówię mu. – To były ghule. Żarłoczne i nieznające strachu. Całe stado. Tropimy je od jakiegoś czasu. Lepiej ukryj się gdzieś.
Oddział już czeka, gotowy do wymarszu. Gestem nakazuję ruszać.
– Idę z wami.
Aż przystaję zdumiony. Złote oczy nieznajomego patrzą na mnie nieruchomo.
– To ciebie nie dotyczy, człowieku.
– Nieważne. Chcę je zabić.
Taksuję go wzrokiem. Mężczyzna wstaje, podnosi z ziemi leżący wśród śmieci łuk.
– I myślisz, że... – zaczynam, lecz nie kończę.
Złotooki odsuwa się na bok. Wtedy dopiero dostrzegam, że to, co z początku wziąłem za stertę szmat, wcale nimi nie jest.
– Idę z wami – powtarza z naciskiem.
Martwy ghul spogląda w niebo jedynym, pokrytym bielmem okiem. W drugim oczodole tkwi wbita aż do połowy drzewca strzała.
***
Truchło ghula było irytująco ciężkie. Musiałem je przytargać z drugiego końca wsi. Stwór za życia, zanim przypadł mu tak podły los, był dość solidnym mężczyzną.
Ułożyłem wszystko, usiadłem przy martwej kobiecie i czekałem.
Przybyli koło południa, tak jak zakładałem. Naliczyłem dziesięciu, ale, ku mojemu zdziwieniu, wkrótce zza drzew i pobliskich chaszczy wyłoniło się jeszcze kilku. Straż przednia, pomyślałem, nie odwalają fuszerki. Musieli przez jakiś czas obserwować wieś, zanim weszli. Dobrze, że byłem przygotowany...
– Mam na imię Wolgan – rzekł jeden z nich, niewątpliwie przywódca.
Wystarczyło na niego spojrzeć: od razu rzucała się w oczy niewymuszona władczość, naturalna, gwarantująca posłuch pewność siebie i własnych decyzji.
Dla tego Wolgana ghule to nie pierwszyzna, można było odnieść wrażenie, obserwując jego twarz. Kwadratową szczękę szpeciły mu trzy rowy blizn: koleiny wyryte w skórze, najpewniej pazurami, od prawego ucha aż po obojczyk. Na ogolonej przy samej skórze głowie mężczyzny skrzył się pot, jego szara opończa i wysokie buty nosiły ślady długiej drogi. Po sposobie, w jaki niósł włócznie, widać było, że broń bynajmniej nie jest mu obca.
Tak, to był dobry wybór, pomyślałem, grając swoją rolę i obserwując ich, jak przeczesywali teren. Teraz albo nigdy.
– To ciebie nie dotyczy, człowieku – rzekł z pogardą Wolgan.
Uznał mnie za jednego z wieśniaków, prostego chłopka, który nie ma pojęcia, co tu naprawdę zaszło. Ale gdy wstałem i zobaczył zabitego ghula...
– A ciebie jak zwą? – zapytał później, kiedy byliśmy już w drodze.
– Enzetel.
Przez chwilę przypatrywał mi się ciemnymi, głęboko osadzonymi oczami, które z pewnością niejedno widziały, a potem pokiwał głową.
V. Zapiski szaleńca
Poniższe nadpalone stronice to prawdopodobnie wszystko, co ocalało z dziennika oskarżonego. Gdy przyszliśmy po niego, cisnął szpargały do ognia. Według mnie to zwykły bełkot, ale prefekt kazał zabezpieczyć je i dołączyć do materiału dowodowego. Tak też zróbcie.
Z.
*
...przyznać, że odwykłem od chodzenia po górach. Choć nie są to żadne niebotyczne szczyty, po dwóch dniach niemal nieprzerwanego marszu zaczynam mieć dość. Duszę się w znoszonej szarej opończy, każdy kamień przeszywa stopy bólem. Prowadzący mnie kocmołuch przeciwnie, jakby nie znała zmęczenia. Niemal czarna od brudu, ubrana w jakiś podarty wór, raźno przebiera patykowatymi nogami po skalistej ścieżce. Dziwię się, że widzi cokolwiek zza zasłony tłustych włosów.
Po jakimś czasie teren zaczyna stopniowo opadać. Kamieniste podłoże kończy się, przechodzi gładko w trawiastą równinę. Ale nie na długo. Rozłożyste korony drzew majaczą już z daleka.
Gdy w końcu docieramy na miejsce, wielka puszcza, ciągnąca się aż po horyzont, przytłacza mnie.
– To tutaj, panie Enzetelu – mamrocze dziewczyna – tam jest ścieżka. Czy teraz...?
– Uciekaj. – Macham niedbale ręką, nawet na nią nie patrząc. Las pochłania całą moją uwagę.
Dziewczynie nie trzeba powtarzać. Już po kilku sekundach przestaję słyszeć jej pospieszne kroki. Ocieram twarz i wygoloną głowę z potu, biorę łyk z bukłaku i ruszam w gęstwinę.
Dzień 4
Odkąd tylko zobaczyłem las, dręczyło mnie nieubrane w słowa przeczucie, że coś jest nie tak. Pośród drzew panuje niezmącona cisza. Powietrze stoi, ani jeden listek nie zaszumi na wietrze. Przez cały ten dzień nie słyszałem też żadnych ptaków ani innych zwierząt. Czy to możliwe, że nic tutaj nie zamieszkiwało?
Gęste korony tworzą nad głową zielony baldachim. Maszeruję w ciągłym półmroku, ledwie pojedyncze promienie słońca przeszywają gąszcz. Trzymam się ścieżki.
Dzień 5
Nocą zbudził mnie śmiech. Z początku wziąłem to za sen, ale po chwili głośny chichot znów rozbrzmiał ledwie parę metrów od mojego namiotu. Coś szurało po ściółce. W atramentowej ciemności dobyłem miecza i wytoczyłem się na zewnątrz. Nic, tylko mrok, nie byłem w stanie dostrzec nawet własnej ręki tuż przed oczami. Stałem tak, z bronią w pogotowiu, i jedynym, co słyszałem w przeraźliwej ciszy, był łomot własnego serca.
Już miałem wrócić do środka, gdy tuż za plecami dobiegł mnie niewyraźny szept. Aż podskoczyłem, nerwy miałem napięte jak cięciwę łuku. Ktokolwiek tam był, umknął w głąb lasu. Wraz z tupotem nóg znów usłyszałem śmiech.
Czuwałem do rana. Teraz, gdy znów jest widno, piszę to i zbieram się do drogi.
Dzień 6
Nigdzie nie ma tu strumienia. Muszę oszczędzać wodę.
Dzień 7
Przyszły także i tej nocy. Ułożyły się przy namiocie i gorączkowo szeptały.
Dzień 8
Tutaj ścieżka dobiega końca. Drzewa rozstępują się, wkraczam na sporą polanę. W promieniach dawno niewidzianego słońca dostrzegam coś, czego absolutnie się nie spodziewałem. Znam to miejsce.
Grób Mai jest dokładnie tam, gdzie powinien być. Wszystko wygląda tak samo: każda koślawa litera wyryta niewprawną ręką. Tam, gdzie dawniej stał dom, jest wyrwa w ziemi. Ktoś wykopał dół na dobrych kilka metrów i nawet położył byle jak ociosane kamienne stopnie. Nie widzę, co jest na dnie. Za ciemno, nawet w dzień. Cokolwiek by to było, po to przecież przyszedłem. Schodzę.
Dzień 11
Kulę się w zatęchłym kącie. Wszędzie pajęczyny i pleśń, popękana kamienna podłoga, smród stęchlizny.
Czekam, aż przejdą, wciąż zdają się mnie nie dostrzegać. Wiedzą o mnie, ale mnie nie widzą.
Dzień ???
Zazdroszczę tym, którzy wierzą.
Usiadła obok i opowiadała mi o człowieku o złotych oczach. Jego serce jest puste, ale i tak je ofiaruje. Smok albo Wilk – wyrwie sobie z piersi i da któremuś.
Na fundamencie swego bólu zbudowała ogromną wieżę ze złota. Wdrapała się na szczyt, wykrzykiwała stamtąd jakieś szalone słowa. Z samej góry spuściła długie włosy i znów przyszli mnie powiesić. Owinęli nimi moją szyję, a potem zadyndałem nad przepaścią. Calline i tym razem patrzyła, stojąc gdzieś w tłumie, a potem wraz z tłumem odeszła do swojego życia.
O, naiwni głupcy! Niczego tam nie ma! W świątyni zamieszkała trupa komediantów, występowali co wieczór. Ja jedynie zagrałem swój epizod.
Po to powstawały te obrazy – tak powiedziała. Nie ręką mistrza, a najukochańszą dłonią malowane. Nie perfekcja, a dar. Piękno ofiary, ukryte przed oczyma. Wciąż nie nauczyłeś się szczerości – zarzuciła mi.
To był odwrotny proces. Rozłożyste skrzydła zwijały się, ciało kurczyło i nabierało ciężaru. W ciemności kokonu zasklepiam się. Już nigdy nie będę latał.
Dobrze, że tak cichutko szeptała. Siedzieliśmy, wtuleni w kamienną ścianę, a oni wciąż chodzili w nieprzeniknionym mroku. Tuż przy nas, niemal czułem ciepło ich ciał. Zdążali gdzieś, wciąż i wciąż, rozgorączkowani.
– Czy to jest droga? – zapytałem. – Przybyłem odszukać drogę.
Ale ona spuściła głowę, nie chciała już więcej mówić.
W końcu mnie dostrzegli.
Stanęli dookoła, ich sylwetki ledwo majaczyły w ciemnościach. Zamknęli mnie w kręgu, a potem rozpoczęli sąd.
– Imię! – zażądał jeden.
– Enzetel.
– Prawdziwie imię!
– Już go nie ma, pogrzebane.
– Prawdziwe imię! – wykrzyknęły i inne głosy.
Nie mogę. Nie im. Wiem, co się stanie.
– Imię!
Każdy z nich tak się tu znalazł.
– Imięęę! Imięęęę! – wyły echem kamienne ściany.
Czułem ich oddechy na skórze.
– IMIĘ!!!
Niezliczone ręce chwyciły mnie i odarły z ciała.
Nie miałem ramion, by się zasłonić. Nie miałem powiek, by zamknąć oczy.
Ból przyćmiewał myśli. Imię niosło treść. A treść to coś, co istnieje.
– IMIĘ IMIĘ IMIĘ IMIĘ IMIĘ IMĘ IMIĘ IMIĘ IMIĘ IMIĘĘĘĘ...
Wrzeszczeli bez końca...
VI. Łowcy i ofiara
Biegnący w dół mroczny korytarz. Zapach stęchlizny. Odgłosy kroków moich i trzech prowadzących mnie, noszących jednakowe szare odzienie ludzi. Ledwo słyszę stukot naszych butów odbity od kamiennych ścian. W uszach wciąż wybrzmiewa mi odczytywany wypranym z emocji, dobrze znanym głosem wyrok.
Znam również i to miejsce. Za chwilę na ścianie po prawej ujrzę zbrązowiały ślad rozchlapanej dawno temu krwi. W przeszłości, idąc tędy kilkukrotnie, za każdym razem dumałem nad jego historią.
Pokornie daję się prowadzić. Choć wiem, że wymierzony w moje plecy grot włóczni wcale nie jest gorszym losem od tego czekającego mnie na końcu korytarza. Mimo to idę posłusznie. Być może to przez lata wpajanej dyscypliny, może przez tlącą się gdzieś na dnie duszy iskrę naiwnej nadziei na cud. A może po prostu wiem, że zasłużyłem na zasądzoną karę... za wszystkie wymienione w wyroku, jak również te dawno pogrzebane w przeszłości grzechy. Choć wzrok wbity mam w kamienną podłogę, patrzę na przestrzał poprzez minione lata.
Jesteśmy na miejscu. Milczący pochód zatrzymuje się przed solidnymi drzwiami z zakratowaną szczeliną na wysokości naszych oczu. Stojący po mojej prawej mężczyzna, jako jedyny trzymający zapaloną pochodnię, otwiera je kluczem. Kiedy przepuszcza mnie w progu, patrzy mi w oczy obojętnie. Wymawiam jego imię, lecz tylko w myśli. Tak, znam go. Znam ciągnące się od ucha aż po obojczyk blizny na jego twarzy niemal jak własne. Niegdyś ta beznamiętna twarz śmiała się razem ze mną. Wspólnie opróżniliśmy niejedną beczkę piwa, niejedną duszę na rozkaz posłaliśmy w niebyt. Kiedyś mogliśmy na siebie liczyć. Patrząc w te oczy, widzę je – poprzez mgłę minionych lat – takimi, jakie były dawno temu. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie i dostrzeżoną w nich pogardę. Pamiętam ich spojrzenia przy setkach mało znaczących okazji. Pamiętam, jak jedyny raz patrzyły na mnie błagalnie, jak mówiłem do nich, że wszystko będzie dobrze, uciskając mocno krwawiącą po pchnięciu mieczem ranę. Pamiętam ich późniejszą wdzięczność zmieszaną ze wstydem z okazanej słabości. Widzę te same oczy i w świetle pochodni dostrzegam w nich jedynie pustkę.
Staję w progu ciemnego wnętrza. Przeciwległa ściana celi ginie w mroku, ale ja dobrze wiem, kto tam na mnie czeka. Wiem, gdyż przed kilkoma ludźmi sam otwierałem te drzwi. Daję krok naprzód. Trzech mężczyzn pozostaje na zewnątrz. Czekam, nie oglądając się. Nie mają dla mnie słów, czas na nie już minął. Zamykają ciężkie drzwi, klucz chrzęści w zamku. Mrok gęstnieje. Widzę cokolwiek jedynie dzięki słabemu blaskowi pochodni z zewnątrz.
W zapadłej ciszy dobiega mych uszu chrapliwy oddech z ciemności. Czekam, wsłuchany w narastającą w nim żądzę. Wyobrażam sobie przebierające niecierpliwie kościste palce, wychudłe kolana sprężające się do skoku. I gdy wreszcie w ciasnym pomieszczeniu rozbrzmiewa udręczony pragnieniem wrzask, ledwie na mgnienie oka mizerne światło ukazuje trupio blade oblicze o pokrytych bielmem oczach i dwa długie kły błyskające z rozwartej szczęki. Potem już całkiem otula mnie miłosierna ciemność.
Lecz nie na zawsze.
Świadomość przywraca mi ból. Leżę gdzieś w rynsztoku pod rozgwieżdżonym nocnym niebem, wiatr smaga mnie po twarzy, a w klatkę piersiową raz za razem uderza niewidzialny młot, metodycznie roztrzaskując każdą kość. Wcześniej proces ten znałem tylko w teorii. W starych księgach, zawierających wiedzę dostępną jedynie nielicznym wybranym, czytałem, jak szkielet ukąszonego ulega przeobrażeniu: mostek twardnieje i zbija się w kościany relikwiarz otaczający umierające serce. Niegdyś, pełen mrocznej fascynacji, oglądałem ryciny ukazujące wyrastanie kłów – piętna i przekleństwa losu dzieci nocy. Teraz, wijąc się w agonii na brudnej ulicy, przyjmuję ów los. Przyjmuję na wieczność.
Gdy kilkanaście minut później z otchłani bólu wreszcie wyłania się jasna myśl, wstaję z trudem. Wiem, że nie mogę tu zostać, nie mogę zwracać na siebie uwagi. Odtąd zawsze już będę musiał uciekać, unikać ludzi, by zachować to nowe, przeklęte życie. Wiem o tym sporo, gdyż spędziłem wiele lat badając, tropiąc i niszcząc takich jak ten, co przed chwilą narodził się obleczony w moje ciało, wśród smrodu nieczystości rynsztoka.
Tej nocy łowca stał się zwierzyną łowną.
VII. Ród Del Rey
Powiadają, że nim dokona się w świecie zmiana, najpierw musi ona zajść w sercu pojedynczego człowieka. Pożar wielkiego lasu bierze początek od jednej iskry. Czasem wystarczy ledwie słowo lub myśl, niczym spadający kamień, za którym runie lawina.
Bunt.
Odrzuciła nazwisko dane jej, gdy przyszła na świat. Nie pasowało już do niej. Nazywają ją po prostu Dziewczyną – ci, których błądzące po bezdrożach myśli wracają czasem do tej deszczowej nocy.
Nocy, kiedy to Dziewczyna przeklęła swoje życie.
Nieraz już słyszałem opowieści w karczmach o jej losie. Jedni mówią, że zakochała się nieszczęśliwie, inni – że popadła w niełaskę u ojca, bogatego posiadacza ziemskiego. Co by nie sądzili, w jednym wszyscy byli zgodni: postradała rozum.
Szaleństwo.
Jakże łatwo osądzić i wydać wyrok. Przy pomocy zaledwie jednego słowa wszystkich wystających poza nawias wtrącić do więzienia z pojęć – więzienia, z którego ucieczka jest niemożliwa, gdyż nikt skazańca nigdzie nie zamyka, to inni zamykają się przed nim. Choć może iść, dokąd zechce, swe więzienie zawsze nosi ze sobą.
Ja wolę myśleć, że krzyk Dziewczyny był próbą wyjścia z niewoli. W deszczową, ciemną noc weszła na szczyt wieży zegara miejskiego, by wykrzyczeć miastu swój gniew prosto w twarz. Wyrzekła się swojego życia. Wyrzekła się swej rodziny, majątku, domu i tego miasta. Wyrzekła się tradycji, wierzeń, historii i zasad. Wyrzekła się samej siebie.
Jej słowa wiatr niósł wraz z kroplami deszczu ponad dachami śpiących w mroku izb. Kamienny moloch miasta pozostał niewzruszony wobec tego krzyku, podobnie jak wobec każdego innego, odbijającego się co dzień od jego murów. Słowo nie potrafi skruszyć kamienia, ale może skruszyć serce.
Ktoś wszak usłyszał wołanie Dziewczyny. My: poszukiwacze, wędrowcy, synowie i córy nocy; więźniowie skazani bez prawa do obrony na samotność w niezliczonym tłumie ludzi. Gdy w duszy Dziewczyny nadzieja wydała ostatni krzyk agonii, w nas narodziła się na nowo. Bunt nie poszedł na marne. Jej ból przywołał nas z mroku. Wiedziałem, że tamtej nocy w suchej jak pieprz ściółce błysnęła iskra, a od niej pewnego dnia stary las stanie w płomieniach.
Gdy stanęliśmy przed Dziewczyną, poczułem naszą jedność – wspólnotę skazańców. Ale wtedy, w strugach nocnej ulewy, niewolące nas kraty pękły. Połączyła nas jej krew. Wspomnienie smukłej, bladej szyi, rozłożonych szeroko ramion z tętniącym wewnątrz nich słodkim życiem i zamkniętych powiek, spod których płynęły zmieszane z deszczem łzy, wyryło się na zawsze w mej pamięci. Ofiarowała się nam. Już na zawsze będzie z nami, a my z nią. Odtąd jesteśmy jednością.
I kiedyś bez podniosłych pieśni, bez łomotu bębnów, bez szczęku oręża staniemy razem, a łuna wielkiego pożaru wydobędzie z mroku nasze twarze. Razem kroczymy ku płomieniom, z każdym dniem coraz bliżej.
Jesteśmy wolni. My z rodu Del Rey.
VIII. Łowca i ofiary
Byliśmy jak jedna pięść. Cienie naszej czwórki, rzucane przez światła pochodni, tańczyły na ścianach katakumb obłąkany taniec, gdy parliśmy naprzód. Srebrne groty włóczni lśniły, wymierzone w ciemność, ciężkie buty chlupotały w podmokłym gruncie. Avianu zaintonowała pieśń i zaraz po zatęchłych podziemiach poniósł się hymn Popielnych. Niech zwierzyna posłucha go ostatni raz, pomyślałem.
Nie miał już dokąc uciec. Korytarz kończył się wejściem do nisko sklepionej krypty. Wbiegliśmy do środka. Prostokątna sala ciągnęła się kilkadziesiąt metrów. W ścianach po bokach co kawałek były płytkie wnęki z sarkofagami.
Miał świadomość porażki. Zagoniliśmy go na sam koniec pomieszczenia. Jedyną drogę wyjścia z krypty grodziły nasze ostrza.
Jakże żałosny widok stanowił. Miotał się pod ścianą, szczerząc bezradnie kły, ubrany w jakieś łachmany, z klejącymi się od brudu włosami. Z niegdyś wspaniałego cżłowieka pozostał tylko pchany popędami bezrozumny pomiot nocy. Przykucnął i zastygł, jego złote oczy błyszczały w blasku pochodni.
– Enzetelu Grant – przemówiłem. – przez ogień w popioły, z popiołów – w płomienie.
Przechylił głowę. Jak pies, pomyślałem.
– Długo udało ci się przetrwać. Zbyt długo. Za przyniesienie twojej czaszki zrobią mnie prefektem.
– Mylisz się – syknął przez zęby.
Zdążyłem zapomnieć, że tacy jak on potrafią mówić.
Podałem Avianu pochodnię.
– Ciekawi mnie, jak to jest. Gdybyśmy mieli więcej czasu, mógłbyś nam tyle opowiedzieć! To niezmiernie ciekawe. Bo przecież, mimo swojego zezwierzęcenia, zdajesz sobie sprawę, kim jesteś i co cię spotkało. Pamiętasz swoje dawne życie. A zatem masz świadomość własnego upadku, zdegenerowania ciała i umysłu. Przede wszystkim umysłu. Choć nie brak ci sprytu, przyznaję. Wytropienie cię trochę nam zajęło. Niestety, nie nadajesz się do badań. Za duże ryzyko. Jesteś zdrajcą skazanym na los zwierzyny łownej, Grant. I oto łowy dobiegły końca.
Wolną ręką wyjąłem z zanadrza własnoręcznie wyciosany kołek. Ruszyliśmy. Półkole grotów włóczni wyszczerzyło się do skazańca jak srebrne kły. Wciąż pozostawał nieruchomy. Złote oczy zamarły, pogodzone z losem. Byliśmy o trzy kroki od niego. Kątem oka zauważyłem, jak Avianu spręża się, by zadać cios.
Wtedy usłyszałem chrobot dobiegający z jednej z wnęk krypty. Enzetel Grant wstał. Jego oblicze zmieniło się w jednej chwili.
– Mylisz się – powtórzył.
Znów ostre chrobotanie. I jeszcze jedno. W skrytych w mroku wnękach coś się działo.
Wampirze kły błysnęły w blasku pochodni. Enzetel uśmiechał się.
– Nie nazywam się Grant.
Z ogłuszającym rumorem ciężkie wieko kamiennego sarkofagu runęło na podłogę. A potem w ślad za nim poszły kolejne. Cienie na ścianach skakały jak szalone, gdy Avianu daremnie próbowała dojrzeć coś w ciemnościach za nami.
– Nazywam... nazywamy się...
Na skraju kręgu światła stanęło kilkanaście postaci.
– ...Del Rey.
Zbliżali się bez pośpiechu. Z każdą chwilą wychodziło ich z mroku coraz więcej. Kobiece i męskie twarze. Ostre kły i ledwo hamowana żądza w oczach. Odór śmierci.
Zacisnąłem palce na drewnianym kołku.
– Przez ogień w popioły...! – tyle tylko zdążyłem krzyknąć, nim rzucili się wszyscy razem.
***
Od kamiennej podłogi biło przenikliwe zimno. Gdy spróbowałem się podnieść, głowę przeszył tępy ból.
Ciało miałem jak nieswoje. Musiałem długo tak leżeć, cały zdrętwiałem.
Stał nade mną i przypatrywał się.
– Skończ... Grant. Niech cię... – wychrypiałem.
Zmrużył złote oczy.
– Przecież chciałeś wiedzieć. Taki byłeś pełen ciekawości. Prefektem, co prawda, nie zostaniesz, jednakże...
Złapali mnie za ramiona i podnieśli na kolana. Czaszka mi pękała. Przez obite żebra nie mogłem zaczerpnąć głębiej tchu. Nie żałowali sobie.
– ...czekają cię pewne zmiany. Dość istotne. – Uśmiechnął się.
– Co...?
U boku Granta stanęła kobieta. Niewysoka, pulchna. Z warkoczem rudych włosów i obliczem wiecznie zdumionego dziecka.
– Teraz będziesz miał czas – ciągnął Enzetel. – Ile tylko zapragniesz. Spędzisz całą wieczność, badając do woli to, co tak bardzo cię fascynowało!
Kobieta poruszała się błyskawicznie. Nie zdążyłem nawet mrugnąć, a już nasze twarze dzieliły tylko centymetry. Jej wyblakłe oczy trawiła niecierpliwość, zakrwawione kły szczerzyły się ni to w uśmiechu, ni to w groźbie. Nagle szarpnęła mnie za włosy.
Gdy wgryzła się w tętnice, zdążyłem jeszcze pomyśleć, że ci, którzy pisali nasze księgi, nie mieli najmniejszego pojęcia, jakie to uczucie...
IX. Pakt
Wysłannik przybył punktualnie.
Tuż po zachodzie słońca zostawił konia u stóp pagórka i począł się wspinać. Wypatrywałem, ukryty wśród skał. Był sam, zgodnie z umową. Najwyraźniej odłożyli na bok wszelkie głupie pomysły.
Rozpoznałem go, gdy był mniej więcej w połowie drogi na szczyt. Omal się nie roześmiałem.
Jeszcze przez moment obserwowałem, jak spokojnie czekał pod zeschłym drzewem. Zbytek ostrożności, nie będzie żadnych scen.
– Czołem, Wolgan!
Drgnął lekko. Nie słyszał, jak się zbliżam.
Ciemne oczy zmierzyły mnie. Wyraźnie się postarzał. Twarz mu zmizerniała, jeszcze bardziej zarysowując kanciastą szczękę, a blizny po pazurach ghula nie odcinały się już bladością od reszty oblicza.
– Doceniam ich poczucie humoru. Z tobą zaczynałem i z tobą też skończę.
Milczał. Tylko jeszcze bardziej zacisnął cienkie wargi.
Byłem jego jedyną porażką, plamą na nieskazitelnej dotąd opończy jednego z najlepiej zapowiadających się Popielnych. Od tego czasu nikt już nie liczy się z jego zdaniem. Nikt o nie nawet nie pyta. Wprowadził do szeregów człowieka, który nigdy nie powinien był się tam znaleźć. Wyszkolił go, nauczył wszystkiego, co sam potrafił, i wtajemniczył w sprawy stanowiące wieczystą tajemnicę dla reszty świata. Chełpił się ze zdolności swego ucznia, z podziwem opowiadał o jego postępach. A na końcu wyszło na jaw, że ów człowiek cały czas go oszukiwał.
Gdy wreszcie przemówił, nieomal wypluwał każde słowo.
– Oto warunki: nigdy więcej nie zbliżysz się do żadnej z siedzib. Nie będziesz żerował zbyt długo w jednym miejscu. Nie będziesz zabijał. Wolno ci tylko zaspokajać głód, nic ponadto. I nigdy nikogo nie przemienisz.
Harde słowa, za którymi – obaj to wiedzieliśmy – nic nie stało. Grał w moją grę: od pierwszego naszego spotkania, aż po dziś dzień. Otwarcie przede mną lata temu tych zapomnianych drzwi w podziemiach jednej z siedzib było największym błędem w całej ich historii i niemal przyniosło im zgubę. Ten pakt to wyraz mojej dobrej woli.
– Przysięgam – powiedziałem. – Choć z wiarygodnością moich przysiąg różnie już bywało, co?
Oczy Wolgana pozostały nieruchome. Ile bym dał, by dowiedzieć się, o czym wtedy myślał ten biedny przegrany człowiek! Cokolwiek to było, jego skamieniałe oblicze niczego nie ujawniło.
Z głośnym charknięciem splunął mi pod nogi, a potem bez słowa począł schodzić ze wzgórza.
X. Przystań
Nocne życie Elakki rozpoczynało się. Miasto zdjęło zdobną maskę dziennego światła i pokazało prawdziwą twarz. Oni nią byli: ich błyszczące w ciemnych zaułkach złote zęby, toczące się po stołach tawern kości, brzęczące wśród wysyczanych przekleństw monety, ostrza z sykiem opuszczające pochwy, jęki agonii tych, którzy trafili w niewłaściwe miejsce, i jęki rozkoszy tych, którzy we właściwe trafili. Prawda o tym mieście powoli wyłaniała się jak wypływający na powierzchnię wody trup. I tak też wyszliśmy na powierzchnię my.
Biała prowadziła mnie wśród cuchnących uliczek. Szła pewnie, na jej przywykłych do ciężkiej pracy ramionach skrzył się pot. Nawet nocą nie było wytchnienia od gorąca.
Budynek nie wyróżniał się niczym od pozostałych. Ot, piętrowa chałupa. Z idiotycznym szyldem.
Uśmiechnęła się, widząc moje zmieszanie.
– To dobre miejsce. Dobrzy ludzie. I żadnych podejrzeń – wyjaśniła.
Skinąłem głową. Racja, rozgłosu nam nie trzeba.
Weszliśmy do środka.
Witająca nas w skromnie urządzonej izbie kobieta była niezwykła. Niewysoka, w eleganckiej sukni. Długie, srebrzystego koloru włosy okalały jej drobną, gładką twarz. Nieznaczny uśmiech nie był w stanie odmienić wyrazu zaciętości tego oblicza, choć może był to raczej odcisk trudów, które co dzień znosiła. Najbardziej jednak przyciągały uwagę oczy. Koloru niemalże złotego, tak jak moje, jednocześnie miały w sobie coś... zwierzęcego. Szybko otaksowawszy Białą, skupiły uwagę na mnie, jakby również uznała, że jest we mnie jakaś tajemnica.
– Witamy was z radością – rzekła z lekkim ukłonem. – Tutaj zawsze znajdziecie schronienie i pomoc. Jak widzicie, nasze początki są skromne, dlatego bardzo potrzebujemy osób o waszych... talentach. Pozwólcie, proszę, że was oprowadzę.
Poszliśmy za nią.
– Od dawna tu rezydujecie? – zapytała Biała.
– O tym później. Nie pytam was o przeszłość, nie pytam tu o nią nikogo. Bardziej interesuje mnie przyszłość: to, co razem będziemy w stanie... zdziałać. – Niezwykłe oczy srzebrzystowłosej znów rzuciły mi krótkie, badawcze spojrzenie.
Ruszyliśmy dalej, poznając miejsce, które na długi czas miało stać się naszym domem. Choć w tamtej chwili w najmniejszym nawet stopniu nie podejrzewałem, jaka przyszłość czekała mnie u boku tej kobiety.
XI. Złota wieża
...Nagle w holu za zamkniętymi drzwiami coś zaszeleściło. Cichy, szurający dźwięk, jakby ktoś starał się go stłumić, był coraz bliżej i bliżej drzwi.
Sokół Gniewomir wodził wzrokiem za A., cały czas trzymając w dziobie jej płaszcz. Co ciekawe, trzymał go już tak czas jakiś i wcale nie wydawał się tym zmęczony. Tymczasem hałas ucichł tuż za drzwiami. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś tam był... lub coś. Zapadła cisza, tylko dopalające się polano lekko trzasnęło w kominku. Bezruch trwał przez minutę, dwie, trzy... Nagle dało się zauważyć, jak klamka w drzwiach zaczęła powoli opadać. Napierająca na nią z zewnątrz siła przesunęła ją na sam dół. Drzwi uchyliły się o centymetr – ostrożnie, jakby badano, czy nie skrzypną nagle zawiasy. A potem powoli, powoli poczęły się otwierać.
Ciekawość A. przezwyciężyła strach. Stanęła tuż obok drzwi, opierając się bokiem o ścianę. Gdy ujrzała, że zaczęły się otwierać, jej dłonie zacisnęły się w małe piąstki.
Przez szczelinę do wnętrza wpadło światło lamp olejnych z korytarza, rzucając na podłogę cień przyczajonej sylwetki. Postać czekała chwilę, najwyraźniej obserwując tę część komnaty, która widoczna była przez uchylone drzwi. Trwała tak kilka sekund, a potem podjęła decyzję. Do wnętrza bezszelestnie wkroczyła młoda kobieta i natychmiast zamknęła drzwi za sobą.
Zlustrowała wzrokiem kominek i stół, przez co nie dostrzegła przyczajonej A. Była wysoka, o szczupłej, lekko muskularnej sylwetce, co dało się zauważyć przez jej przyciasną, miejscami brudną i przedartą lnianą koszulę. Długie, jasne włosy miała w nieładzie, w jej oczach koloru zamarzniętego jeziora błyszczał odbity ogień z kominka. Sylwetka kobiety emanowała napięciem i czujnością. Ręce trzymała blisko ciała, jakby gotowe do odparcia ataku. W świetle komnaty zabłyszczało złowrogo ostrze trzymanego w dłoni kuchennego noża.
A. wstrzymała oddech, bojąc się wydać jakikolwiek dźwięk. Zaklęła w myślach. Obserwowała kobietę, lecz nie rozpoznała w niej nikogo znajomego. W myślach szeptała modlitwy, by jej żywot nie skończył się tu, w tej komnacie z czystego złota. Kiedy zauważyła nóż w dłoni dziewczyny, stłumienie odruchu ucieczki stało się jeszcze trudniejsze.
Jasnowłosa tymczasem doskoczyła do stołu i zaczęła łapczywie wyjadać resztki wystygłych już ziemniaków i sosu. Sprawiała wrażenie wygłodniałej. Stanęła tyłem do A. i jedząc pospiesznie, obserwowała sokoła.
– Nie zbliżaj się do mnie, ścierwo – rzekła do niego z pełnymi ustami – bo wypatroszę. Przeklęte ożywione ścierwo, tak jak i twój pan. Tfu! – Splunęła gniewnie kawałkami jedzenia.
Sokół patrzył na nią spokojnie.
– Co ty trzymasz w dziobie, padlino? Co? To wygląda jak... i czemu tu są dwa nakrycia... – urwała nagle.
Sylwetka kobiety stężała. Powoli, jakby starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów, odłożyła jedzonego ziemniaka i znów chwyciła nóż. Odwróciła się, stając twarzą w twarz z A.
Elfka zacisnęła szczękę w napięciu. Mocno przywarła plecami do ściany, jakby chciał w nią wniknąć. Myśli śmigały po jej głowie.
– Kim... Kim ty jesteś... – zająknęła się, odwzajemniając badawcze spojrzenie.
Twarz jasnowłosej wyrażała napięcie, ale i determinację. Nagle ściskająca nóż dłoń rozluźniła się i zatknęła ostrze za pas spodni.
– Kim? Jego kolejną zabawką. Tak jak i ty – odrzekła. – Jaką bajkę ci sprzedał? Tę o perfumach? O hodowli sokołów? A może historię o rodzie Del Rey? – Prychnęła. – Nie mamy czasu. W tej przeklętej wieży najwyraźniej nie ma okien, a drzwi są zamknięte na głucho. Grubas je zamknął, ale nie wiem, gdzie ma klucz. Zaraz tu będą – on albo jego bladolicy pan. Chodź, dziewczyno, musimy stąd jakoś uciec!
Ruszyła w kierunku drzwi.
A. stała jak zaczarowana, na skamieniałych nogach. Nie była w stanie wykonać żadnego ruchu. Zmarszczyła brwi, potrząsnęła głową.
– Jak możesz mówić prawdę? To nie brzmi wiarygodnie... – wypaliła.
Jasnowłosa przystanęła wpół kroku, zdumiona.
– Dziewczyno, obudź się! – wybuchnęła, ale zaraz ściszyła głos. – Naprawdę myślisz, że zaprosił Cię tu na kolacyjkę przy kominku? Wierzysz w te jego kwieciste słowa i uroczą nieporadność? Że niby nie zwykł przyjmować gości. Otóż "gościłam" w podziemiach tego budynku i wiem, co chciał zrobić mnie i tobie zapewne też. Udało mi się uciec tylko dlatego, że ten spasiony truposz, który mnie pilnował, jest tak niezdarny. Jesteśmy jedynymi żywymi istotami w tej wieży – dodała z naciskiem, przeszywając A. spojrzeniem.
Gdy podeszła nieco bliżej, dało się zauważyć, że drżała lekko.
– Nie mam pojęcia, jak długo tu siedzę. W tym ciemnym lochu straciłam rachubę. Na bogów, chodźmy już, nie ma czasu! Gdziekolwiek poszedł, zaraz na pewno tu wróci!...
***
...Gdy powóz stanął, Enzetel ponownie wyjrzał na zewnątrz. Chwilę rozglądał się, po czym odsunął płachtę i zeskoczył na dół. Znajdowali się na brukowanej, oświetlonej przez olejne lampy ulicy. Biegła prostopadle do rozciągającego się kilka metrów poniżej nabrzeża. Nawet tutaj dał się słyszeć głośny szum ukrytego za zasłoną wieczornego mroku Zachodniego Morza, a wiejący od niego wiatr niósł ze sobą zmieszane zapachy starych ryb, wodorostów, oleju i soli morskiej. Na ulicy, jak i na samym nabrzeżu kręciły się grupki osób wyglądających na robotników portowych albo marynarzy – głównie ludzie, choć gdzieś tam mignęła również krasnoludzka broda. Towarzystwo nie wyglądało zachęcająco, w przeważającej części ubrane w brudne, czasem w dodatku podarte odzienie. Zza pasków wyglądały rękojeści zatkniętych tam noży. Wieczór dopiero się zaczynał, a część miejscowych już zdradzała objawy upojenia tutejszym bełtem.
Powóz stał nieopodal solidnej murowanej gospody – prawdopodobnego lokum pierwszego wyboru dla wszystkich zawijających do portu. "Pod Grubą Syreną" głosił napis nad wejściem.
Enzetel podał rękę A., by pomóc jej wysiąść. Następnie chciał uczynić to samo Aromi, lecz ta gniewnie odtrąciła jego dłoń i zeskoczyła sama. Wampir skwitował to szerokim uśmiechem.
– Stój przy drzwiach – polecił Grubemu – a my pójdziemy się rozejrzeć.
Poprowadził obie kobiety do wejścia. Skoro tylko przekroczyli próg, ich uszy zaatakował gwar. W wielkiej, jasno oświetlonej sali niemal wszystkie stoliki były już zajęte. Huczały rozmowy dziesiątek głosów, grzmiały śmiechy, kufle rąbały o blaty, szczękały rzucane przez grających kości, wznosiła się i opadała śpiewana pijackim głosem pieśń. Gdzieś tam przez tumult słabo przebijała się melodia grana na gęślach przez siedzącego w kącie młodzika. W powietrzu unosił się duszny zapach mięsa, podłego piwa, spalenizny oraz kwaśna nutka wspomnienia po wymiotach. Głównymi gośćmi lokalu byli mężczyźni o zaniedbanym wyglądzie. Kobiety można było zliczyć na palcach jednej ręki.
Po stężałej minie Aromi łatwo było odgadnąć, że nie czuła się tu zbyt pewnie. Enzetel przeciwnie. Przepychając się w ciasnej przestrzeni między zasiedlonymi stolikami, poprowadził obie kobiety do wolnego stołu w samym rogu izby, gdzie uchylona drewniana okiennica ukazywała widok na nabrzeże. Ich sąsiadami było trzech solidnie zbudowanych marynarzy, którzy – najwyraźniej dobrze już zaprawieni piwem – grali w kości i słuchali opowiadanej przez jednego z nich sprośnej historii.
Gdy Enzetel, Aromi i A. usiedli, wampir rzekł:
– Zamówcie sobie coś do jedzenia, jeśli jesteście głodne. Pójdę popytać nieco.
Potem począł przepychać się w kierunku schodów.
Pokoi na piętrze było sześć. Większość gości spała wszyscy razem w izbie gościnnej, osobne kwatery wynajmowali tylko ci zamożniejsi. Zobaczywszy światło w szczelinie u dołu drzwi jednej z nich, Enzetel zapukał i wkroczył do środka. Wewnątrz w skromnie umeblowanym pomieszczeniu za stołem siedział mocnej budowy długowłosy mężczyzna. W świetle świec ślęczał nad otwartą księgą, a dokoła rozłożone miał w nieładzie inne świstki papieru. Podniósł wzrok spod krzaczastych brwi, przerywając pracę.
– Ahoj, kapitanie! – powitał go Enzetel z parodią salutu. Jednocześnie stopą zamknął drzwi.
– Prezes we własnej osobie – mruknął mężczyzna. – Co za demony cię ścigają, że zdecydowałeś się opuścić swój złoty pałac?
Enzetel machnął ręką. Następnie splótł je, swoim zwyczajem, za plecami i powoli przechadzał się po pomieszczeniu.
– Żaden tam pałac, ledwie jedna wieża. I już nie jest moja.
Kapitan uniósł brwi. Odchylił się na krześle i przyjrzał rozmówcy.
– No, no! Nikogo nie byłoby stać, zatem musiałeś...
– Musiałem się tego pozbyć – wszedł mu w słowo wampir. – Spodziewałem się, oczywiście, pewnej sensacji w okolicy, jednak wieża budziła zbyt duże... zainteresowanie w niektórych kręgach.
Kapitan mruknął rozbawiony. Chciał coś powiedzieć, ale Enzetel znów przerwał.
– Nie przyszedłem tu zdawać sprawozdania finansowego. Jest sprawa, dość pilna. Kiedy wypływasz?
– Jutro. Właśnie załatwiam papiery. Niech Tartus porwie tego waszego Oreno i jego przepisy. – machnął dłonią w kierunku papierzysk.
– Weźmiesz na pokład pewną uroczą osóbkę. W Orodllinie odbierze ją mój człowiek, ten sam co zwykle. – Wampir podszedł do stołu.
Kapitan zmarszczył brwi.
– Umawialiśmy się na przyszły miesiąc. Sprawa miała być dogadana. Nie będę ryzykował, że...
Enzetel bezceremonialnie wziął ze stołu dwie kartki papieru, zamoczył pióro w kałamarzu i, pochylony, zaczął pisać.
– Pokażesz tę wiadomość mojemu człowiekowi. A tu masz rachunek. Zgłoś się z nim do klanu, to wypłacą ci pieniądze. – Rozlał kilka kropel atramentu u dołu kartek i odbił w nich swój klanowy pierścień. – Nie ma żadnego ryzyka. To tylko prosta kobieta, którą masz dostarczyć do Orodllinu. Nic więcej.
Długowłosy zerknął na rachunek i gwizdnął cicho.
– Jak na prostą kobietę nieźle ją wyceniasz.
– To wynagrodzenie za podróż i za niezadawanie pytań – uciął wampir. – Mój człowiek przyprowadzi ją rano. Reszta już w twoich zdolnych rękach, kapitanie!
Prostując się, zatknął mężczyźnie pióro za ucho, ponownie zasalutował i opuścił pokój...
***
...Lekko wychylił głowę zza osłony szynkwasu. Kiedy zobaczył A. stojącą naprzeciw nacierającego mężczyzny, nie miał wątpliwości co do wyniku starcia. Ale być może, pomyślał, kupiła mu tym trochę czasu.
Z szoku otrząsnął się karczmarz. Wydobywszy spod lady solidną drewnianą lagę – której niewątpliwe nieraz użył w przypadku tutejszych mordobić – walnął nią o blat i wrzasnął:
– Wynoście się stąd! Idźcie prać swoje brudy na zewnątrz!
Gdyby nie ziejąca w ramieniu dziura, Enzetel roześmiałby się w głos.
W tej samej chwili rozpędzony napastnik sprężył się już do skoku z wymierzonym w A. grotem oszczepu. Już miał zadać cios, gdy drzwi tawerny otworzyły się z łoskotem. Jakiś człowiek wtoczył się przez nie do środka i padł na podłogę lokalu jak długi. Nad jego nieruchomym ciałem pojawiła się zwalista postać Grubego. Wkroczył on do środka, depcząc po leżącym i nawet na niego nie patrząc. Wielkie dłonie ubabrane miał krwią.
No, nareszcie, pomyślał Enzetel. Tych dwóch na zewnątrz zajęło mu strasznie dużo czasu. Bo zapewne było tam dwóch, o ile nie zmienili taktyki. Jeżeli tak, należało się również spodziewać jednego, co wszedł przez okno i lada chwila nadejdzie z góry.
Atakujący A. mężczyzna na sekundę odwrócił głowę, gdy usłyszał łoskot za sobą. To był błąd. Wykorzystując moment dekoncentracji napastnika, Enzetel zdrową ręką chwycił stojący za szynkwasem gąsior z winem i z całych sił cisnął nim. Pięć litrów trunku rozbryzgnęło się na wszystkie strony, gdy naczynie trafiło mężczyznę w bok. Zatoczył się i runął na najbliższy stół, nie wypuszczając jednakże broni z rąk. Dwóch zasiadających przy stole typów – o dość zaniedbanym wyglądzie, teraz w dodatku obficie oblani winem – odskoczyło jak oparzeni, miotając przekleństwa.
Nagle atmosfera w lokalu zgęstniała jeszcze bardziej, gdyż w ślad za tymi dwoma poderwało się z miejsc kilkunastu innych. W świetle tawerny zabłyszczały obnażone ostrza, a dotychczasową napiętą ciszę zastąpił pomruk gniewnych głosów.
– To było bardzo drogie wino, psie... – wycedził karczmarz, ważąc w dłoni lagę. Nie doczekał się jednak odpowiedzi Enzetela, gdyż bynajmniej nie był to jeszcze koniec awantury.
Gruby rozejrzał się po pomieszczeniu swymi zwyczajowo nieprzytomnymi oczyma. Dostrzegł leżącego na stole człowieka w szarym odzieniu, który dochodził do siebie po trafieniu gąsiorem, i ruszył w jego kierunku, sapiąc ciężko. Na widok jego wielkiej człapiącej postaci, dwóch obszarpańców oddaliło się od stołu jeszcze bardziej. Ubrudzona krwią dłoń olbrzyma chwyciła drewniany stołek zajmowany jeszcze kilkanaście sekund wcześniej przez jednego z nich i wzięła zamach. Oszołomiony mężczyzna usiłował zasłonić się oszczepem, lecz opadający z ogromną siłą stołek roztrzaskał go. Gruby bił zapamiętale, nawet gdy leżący na stole człowiek przestał już dawać oznaki życia, a jego twarz zmieniła się w bezkształtną krwawą miazgę.
– Wystarczy! – krzyknął Enzetel.
Skamieniała z grozy Aromi zgięła się wpół i zwymiotowała niedawno zjedzony gulasz.
W tym samym momencie, wykorzystując zamieszanie, wybiegł z tawerny młodzieniec, który wcześniej siedział w kącie i grał na gęślach. Za chwilę zaroi się tu od straży, pomyślał wampir. Wielu spośród gości musiało dojść do podobnego wniosku – i podobnie niechętnie przyjęliby taki obrót sprawy – bowiem przy akompaniamencie tupotu butów, postękiwań i przekleństw poczęli szybko opuszczać lokal.
Enzetel uśmiechnął się blado do podchodzącej A.
– Wiem, ja też nie tak to sobie wyobrażałem. My już pójdziemy – dodał, zwracając się do karczmarza, któremu wyraźnie minął bojowy nastrój, odkąd zobaczył Grubego w akcji.
– Zostaw ten stołek, na wszystkich bogów, i szykuj powóz! Obawiam się, że będziemy musieli zmienić nasze plany. Aromi, moja droga, zbieraj się.
Wampir zdrową ręką ujął A. pod łokieć i począł prowadzić w stronę wyjścia.
Gruby, odrzuciwszy improwizowaną broń, poszedł wykonać polecenie. W niedawno jeszcze zatłoczonej tawernie pozostało ledwie kilku gości, i to tylko dlatego, że byli zbyt zmorzeni alkoholem, by cokolwiek obchodziły ich wydarzenia dookoła. Enzetel i A. minęli stół ze zmasakrowanymi zwłokami, minęli też drugiego z mężczyzn, który dalej leżał twarzą do ziemi przy wejściu, i najprawdopodobniej również nie żył. On, tak jak pozostali, nosił szary, obszerny płaszcz i tak samo miał ogoloną głowę.
Czyli jednak zmienili taktykę, pomyślał wampir. Młode pokolenie, widać po nich. Musiał pilnie przemyśleć konsekwencje tego incydentu, lecz nie tutaj. W mieście byli spaleni.
Popatrzył przelotnie na ranny bark. Rana przestała krwawić, ale przez dziurę w rękawie wyglądała paskudnie: jak wypalona gorącym żelazem. Czyli jak zwykle po srebrze, pomyślał, choć w tym wypadku mogli zastosować coś nowego. Gdyby nie wyszarpnął oszczepu, straciłby wszystkie siły w ciągu kilku sekund.
Wyszli na zewnątrz. Uliczka była opustoszała, ale stan taki z pewnością długo nie potrwa. Straż prawdopodobnie została już zaalarmowana. Oparty o ścianę tawerny siedział trzeci z napastników: kolejny łysy i w szarej odzieży. Siedział nieruchomo, z głową przekrzywioną pod nienaturalnym kątem, a smuga krwi na ścianie znaczyła, jak osunął się na ziemię. Powóz stał kilka metrów dalej, Gruby właśnie wspinał się na kozła.
Gdy podeszli, Enzetel rzekł do niego:
– Jedź powoli, z dala od nabrzeża. Najpewniej tam zaczną szukać. Kieruj się na cmentarz za miastem... i lepiej załóż rękawiczki, bo sam widok twoich dłoni nas wyda.
Następnie uchylił płachtę kabiny wozu, wspiął się do niej i wyciągnął rękę, by pomóc wsiąść A. Nie rozglądał się po ciemnym wnętrzu i gdy poczuł na karku chłód srebrnego ostrza – zarazem przypiekającego mu skórę – zdał sobie sprawę, że popełnił fatalny błąd.
– Niech wsiądą – wysyczał mu do ucha męski głos. – Nie rób gwałtownych ruchów.
Jednak był czwarty, zrugał się w myśli Enzetel. W ciemnym wnętrzu nie można było dostrzec go z zewnątrz...
---------------------------------------------------------------------------------
Reklama
zsypwszechswiata.wordpress.com
Po reklamie
---------------------------------------------------------------------------------
OTO JEST WYSYPISKO
+ Kiedy na nocnej zmianie, zamiast pracować, postanawiasz wykorzystać nieco mocy obliczeniowej i energii elektrycznej w niemądrych celach
+ Grobowiec rodu Kafarów
Data: 29.09.2019, 00:02
Kafar umarł, przeżywszy 39 lat. Na leśnej arenie zwyciężył dwanaście razy, dwa razy został pokonany.
Data: 13.10.2019, 00:02
Kafar junior umarł, przeżywszy 31 lat. Na leśnej arenie zwyciężył czternaście razy, nie doznawszy porażki.
Data: 22.11.2019, 00:03
Kafar III Wielki umarł, przeżywszy 43 lata. Na leśnej arenie zwyciężył piętnaście razy, nie doznawszy porażki.
Data: 08.12.2019, 00:02
Caryca Kafarzyna Wielka umarła, przeżywszy 32 lata. Na arenie leśnej zwyciężyła osiemnaście razy, nie doznawszy porażki.
Data: 13.12.2019, 00:02
Kafar IV Plątonogi umarł, przeżywszy 37 lat. Z uwagi na to że plątały mu się nogi, nie walczył na arenie.
Data: 31.12.2019, 00:02
Kafar V Łaskawy umarł, przeżywszy 31 lat. Na arenie leśnej zwyciężył sześć razy, poniósł jedną porażkę.
Data: 06.01.2020, 00:02
Kafarsława Kędzierzawa umarła, przeżywszy 37 lat. Prawie nic nie widziała przez swe kędzierzawe upierzenie, więc nie mogła toczyć walk na arenie.
Data: 28.01.2020, 00:02
Kafar VI Bystry umarł, przeżywszy 35 lat. Nie ciągnęło go do wojaczki. Jego bystry umysł od kurzu bitwy wolał raczej kurz starych ksiąg.
Data: 28.01.2020, 00:02
Kafar VII Zdobywca umarł, przeżywszy 28 lat. Odszedł tak młodo. Nie mógł pogodzić się ze śmiercią ojca i dokonał żywota razem z nim. Na leśnej arenie odniósł dziewięć zwycięstw, pozostając niepokonanym.
Data: 02.02.2020, 00:02
Kafaria Kwaśnodzioba umarła, przeżywszy 33 lata. Nie interesowała się walką. Do Jej głównych hobby należało narzekanie, przepowiadanie pogody i kiszenie kapusty.
Data: 11.02.2020, 00:02
Kafcia Płochliwa umarła, przeżywszy 49 lat. Była z natury ostrożna i nieufna, dzięki czemu zapewne żyła tak długo. Arenę omijała szerokim łukiem. Mdlała na widok choćby kropelki krwi.
Data: 26.02.2020, 00:02
Kafar IX Prawomyślny umarł, przeżywszy 29 lat. Jego nad wyraz prawy charakter oraz rozmiłowanie w paragrafach i kodeksach trzymały go z dala od mordobicia i wszelkiego chaosu w ogóle.
Data: 28.02.2020, 00:02
Kafarella Sprawiedliwa umarła, przeżywszy 31 lat. Niewiele przeżyła własnego ojca. Odziedziczyła po nim ducha sprawiedliwości, z którego po wieki zostanie zapamiętana.
Data: 29.02.2020, 00:02
Kafar VIII Szpicouchy umarł, przeżywszy 33 lata. Odniósł szesnaście zwycięstw na arenie. Nikt nie zdołał go pokonać.
Data: 8.03.2020
Kafarana Gromkogłosa – choć była jeszcze młoda i zapowiadała się świetnie ze swoimi sześcioma zwycięstwami – niespodziewanie porzuciła drogę walki. Powiadają, że zadziobując kolejnego rzucającego jej wyzwanie śmiałka, doznała iluminacji, po czym odleciała w stronę gór Tul-Duar, by tam oddać się samotnej kontemplacji wszechrzeczy wśród surowych skał. Nigdy już nie powróciła.
Ponieważ nie zostawiła potomstwa, wraz z nią przeszedł do historii ród Kafarów – nieustraszonych pogromców leśnej areny XIX ery Amorionu. Cześć ich pamięci!
+ Na to trwonią złoto cierpiący na przerost ambicji amoriońcy bogacze
+ To oglądam, gdy źle się dzieje
---------------------------------------------------------------------------------
KONIEC PRZEKAZU.