Logowanie

Email:
Hasło:

Przypomnij hasło...

Nie masz jeszcze konta?
Dołącz do nas!




Ekran: 1024x768
Javascript: włączone
Wiek min. 16 lat
Nieco wyobraźni


Mirte Lathandan (ID: 248)


  • Ranga: Mieszkaniec
  • Tytuł: Legendarny Botanik
  • Poziom: 102
  • Wiek: 893
  • Rasa: Hobbit
  • Klasa: Rzemieślnik
  • Specjalizacja: Zielarz
  • Charakter: Neutralny
  • Płeć: Mężczyzna


Profil gracza:

Opowieść nierówna – prawda z posypką z g....

Kiedy mężczyzna zakochuje się w wiedźmie, przebiega to zupełnie inaczej. Powiadają, że podła czarownica rzuciła urok, że zatruła umysł, oszukała i uwiodła. Że przecież to był taki wesoły człowiek, taki grzeczny i ułożony, zawsze "dzień dobry" mówił... Na pewno to jakaś czarna magia, bo przecież to niemożliwe.
Oj tak... Niezaprzeczalnie powodem zawsze jest magia. Kiedy tylko pojawiają się na ulicach pierwsze plotki, że młody dziedzic, szanowany szlachcic, kapitan straży, jeden z kapłanów, kowal, kupiec czy nosiwoda stracił głowę dla "przeklętej wiedźmy", to nie ma mowy o innych powodach zatracenia.
Przecież wspólnym mianownikiem wcale nie jest kuśka, a wiedźma powinna być odrażająca, prawda?
Prawda. Tylko taka wymieszana z fekaliami.


Niezbyt ujmujące czasy bieżące

Powiedzieć, że jest odludkiem, to jak nazwać gwałciciela ‘dominującym kochankiem’. Niby to prawda, ale to przecież tylko wierzchołek pieprzonej góry lodowej.
Mieszka na uboczu w lerveńskim lesie, nie tak daleko od źródła rzeki Paviss. Choć do miasta zaglądał rzadko, kilku miejscowych handlarzy przypięło mu łatkę ‘marionetki’. O śmierci jego nestorki nie mieli pojęcia, bo ani nikt go o nią nigdy nie pytał, ani on sam do spowiedzi się nie kwapił.
Zdarzało się, że ktoś mu napluł pod nogi, mijając nazwał potępieńcem, czy też potrącił barkiem oczekując przeprosin.
Gdyby tylko go to choć trochę obeszło…

Samozwańczy obrońca – czyli zacznijmy… od końca

Jedyne, co spędzało mu sen z powiek to sytuacja sprzed kilku tygodni, kiedy to wracając do siebie ujrzał kilku wyrostków znęcających się nad wilczurem. Z dala od widoku straży, zgraja nieletnich jeszcze bandytów, okładała zwierzę kijami, kopała i starała się zaserwować możliwie największą ilość cierpienia, jeszcze zanim czworonóg wyzionie ducha.
Mirte nie był głupi. Nie potrafił po prostu podejmować decyzji instynktownie. W życiu przeczytał wystarczająco dużo książek traktujących o okrucieństwie by wiedzieć, że to nie zawsze jest nieuzasadnione. Powodów mogło być wiele – od zemsty, przez wymuszenie zeznań i chorobę psychiczną, na nieodwzajemnionym uczuciu kończąc.
Po kolejnym ciosie kijem, pod którym dało się słyszeć mrożące krew w żyłach chrupnięcie klatki żebrowej i śmiechu przeplatanym paplaniną o kradzieży kiełbasy ze straganu ojca, zeznania i miłość mógł łatwo wykluczyć. Zemsta na bezbronnym, w jego mniemaniu, nigdy nie była stosownym argumentem. A choroba psychiczna… Cóż. To podobno też cierpienie.
Wielka laga trzymana oburącz przez na oko szesnastoletniego wyrostka, posłużyła mu przez chwilę jako oparcie. Chłopak śmiejąc się dyszał chwaląc swoich prawdopodobnie młodszych kolegów, że w ten sposób ratują honor jego ojca. Kamraci nie wyglądali na przekonanych, ale pochwały ewidentnie przyjmowali z zadowoleniem. Ciężko jednak powiedzieć, czy działali z powodu estymy względem większego szefa, czy ze zwykłego, dziecięcego strachu.
‘’To tylko dzieci. Nie wiedzą co robią. To nie ich wina”
Żadne z tych trzech zdań nawet nie wytarło wyimaginowanych butów na wycieraczce jego świadomości. A wycieraczka była pierwszym krokiem przed drzwiami do mentalnego pokoju, gdzie przy naparze z ziół dywagowały między sobą różne myśli.
Kij po raz kolejny powędrował w górę. Wilczur przymykał niewidzące już zbyt wyraźnie oczy, jak gdyby doskonale wiedząc, że cały ten ból, całe cierpienie i niesprawiedliwość zaraz się skończą. A to wszystko za cenę i tak obrzydliwej kiełbasy, której nawet nie dojadł. Prawdopodobnie żałował jedynie, że jedno z ostatnich wspomnień jego bezdomnego, i tak dość długiego życia, to smród padliny zaraz po przegryzieniu świńskiego jelita.
Ostatni cios miał spaść na siwiejący łeb psa, w tej chwili oblepiony szkarłatem i łzami.
Nie spadł.
Podobnie nie padło drugie i trzecie, i być może czwarte ‘’HA!’’ w złowieszczym śmiechu nastoletniego socjopaty. Nie padło już nic, poza samym socjopatą, którego narzędzie zbrodni osuwając się w dłoniach zdzieliło jeszcze w kark. Na ostrzyżonej na zero głowie, kilka centymetrów za skronią widniał ślad po pocisku, a obok sam pocisk – zwykły kamień. Z ucha oprawcy pociekła strużka niezbyt gęstej posoki, zręcznie znajdując drogę pomiędzy oznakami wybitnie niezdrowej cery, farbując po chwili na czerwono dziewiczy wąsik.
Mirte musiał czekać na reakcję dłużej, niż się spodziewał. Niewielu rzeczy spodziewał się w życiu. Doskonale wiedział, że ludzi od zwierząt odróżnia najczęściej strona z kluczem do klatki. Przynajmniej tak kiedyś przeczytał i nie sposób było się z tym nie zgodzić. Na twarzach chłopców malowała się mieszanka zdezorientowania i przerażenia. Jeden z nich, widać najmniej skonfundowany, zaczął krzyczeć unosząc swój, chyba jeszcze bardziej przerażający oręż – pałkę nabitą kilkoma pokrzywionymi gwoździami z wyciętą niedbale antabą. Prawdopodobnie gdzieś na świecie był właśnie jakiś stół, który bardzo tęsknił za jedną ze swoich nóg.
Spostrzegłszy za jednym z drzew mężczyznę, który trzymał w dłoniach jeszcze kilka pocisków, wyrzucił z siebie skrzekliwie kilka przekleństw i ruszył w jego kierunku. Zachowując resztki rozsądku biegł lekko pochylony, zygzakując i trzymając broń tak, jak gdyby szykując się do odparcia potencjalnie wymierzonego w twarz lub korpus pocisku. Zachęceni postawą chłopaka, być może brata dotychczasowego szefa, co zdradzać by mogła identyczna fryzura i karwasz na lewym przedramieniu, ruszyli w jego ślady pozostali. Przecież ten włóczęga wszystkich nie trafi, dystans też nie był zbyt wielki – dwanaście, góra piętnaście sążni. Wprawne oko z łatwością dostrzegłoby, że to się nie może nie udać. Poza ledwie jeszcze dychającym wilczurem za moment była szansa rozładować pokłady nagromadzonej energii na jakiejś przypadkowej łajzie. Oczywiście w ramach zemsty, a jakże. Plan, choć spontaniczny, był przecież doskonały. Wszystkim nie da przecież rady. To będzie dobry dzień dla całej szajki. Przecież ten wagabunda może przy sobie mieć coś cennego, a w najgorszym wypadku coś na ząb.
Dzierżący stołową nogę w niespełna połowie dystansu zobaczył jak długowłosy mężczyzna bierze zamach kolejnym kamieniem. Tym razem mniejszym, wielkości może młodego ziemniaka. Łysy był gotów. Wiedział, że musi zmniejszyć obwód swojego ciała, jednak nie może stracić impetu i tempa. Chwilę przed wypuszczeniem pocisku młodzieniec upadł na jedno kolano mając już przed oczami chwilę, w której rozbija łeb przybłędzie. Nie wiedział jednak, że to w jego kolano był wymierzony kamień…
Od dawien dawna na świecie panuje niesprawiedliwość. Ci, którzy chcą mieć dzieci, niejednokrotnie nie mogą ich mieć. Ci natomiast, którzy dzieci nie chcą lub absolutnie nie powinni mieć, w sposób niemalże magiczny przekazują splugawione geny dalej i doprowadzają do rozprzestrzeniania się często nieuleczalnej choroby zwanej głupotą.
Młodszy z braci sadystów tego dylematu i problemu mieć już nie będzie. Swoim tanecznym wyczynem doprowadził do tego, że kamień, miast trafić pod rzepkę i uniemożliwić dalsze docieranie do celu, bez odpowiedniej opieki lekarskiej prawdopodobnie uniemożliwi docieranie do celu przy potencjalnym udziale i towarzystwie przyszłych niewiast. Groteskowym wydaje się, że dopiero niedawno odkrył uroki alternatywnego radzenia sobie z młodzieńczym stresem. Nie trwało to długo, gdyż najbliższe podglądanie kobiet w publicznej łaźni uświadomi mu, jak wielki błąd popełnił dając się bratu namówić na ‘’pomszczenie honoru ojca’’.
Ciasno zapakowane w skórzane portki genitalia doznały nie lada szoku związanego z pęknięciem czegoś, co lepiej, żeby pozostawało ‘w jednym kawałku’. Mieszanka krwi, potu i uryny zaczęła spływać wzdłuż nogawki tuż po urwanym pisku, który przypominał bardziej zranioną wiewiórkę, niż wyrostka pałającego zemstą.
Zemsty jednak nie było. Nie było również mowy o tym, żeby którykolwiek z pozostałych dzieciaków pragnął ryzykować życie, zdrowie, a przede wszystkim kuśkę dla zemsty w imię tyranów. Na ziemię upadły pałki i kije. Dla chłopców czas stanął w miejscu, gdy ujrzeli włóczęgę biorącego kolejny zapach. To nie był gwałtowny ruch. Przypomniał bardziej pokaz, jak gdyby mieli mu się przyjrzeć i wybrać, który oberwie następny. Nie wybrali. Niemalże w milczeniu chłystki zrywały się z miejsc jeden po drugim pędząc w stronę gęstwiny, byle tylko z dala od kolejnych pocisków. W duchu każdy z nich myślał o tym, że w porównaniu z oberwaniem w klejnoty rodzinne, tęskni za kolejnymi razami wymierzonymi w pośladki przez ojca.
Mężczyzna przez chwilę przyglądał się temu, co przed chwilą przypominało teatr okrucieństwa. Zamiast jednej, ledwo żywej ofiary, były trzy, z czego prawdopodobnie jedna śmiertelna. Młody eunuch gwizdał przez nozdrza nieprzytomny. Kałuża z nogawki zdawała się nie zwiększać szczególnie swojego rozmiaru. Ciasne spodnie prawdopodobnie spełniły rolę pieluchy. Cóż, przynajmniej żył. O takim szczęściu nie mógł prawdopodobnie mówić jego starszy, a przynajmniej większy brat. Krew na twarzy co prawda już zasychała, ale nie dawał oznak życia. Ciężko jednak było to określić, bo twarz zanurzona była we krwi. Czworonożny bohater tego widowiska konał, ale był przytomny.
Mirte pozbierał swoje rzeczy, których pozbył się przed pierwszym rzutem. Teraz wyglądał jak pielgrzym. Trzymał prowizoryczny kostur, którym co prawda podpierać się nie musiał, ale z którym czuł się pewniej odwiedzając mury miejskie. Był obleczony w coś w rodzaju kaftana z różnych kawałków materiału w różnych wariancjach zieleni i brązu. Przez ramię miał przewleczoną torbę, z której biły zapachy ziół, przypraw i wędzonych ryb, które otrzymał za część swoich zbiorów.
Przechodząc w kierunku psa nie obdarował chłopców nawet cząstką swojej uwagi. Nie obchodzili go ani teraz, ani kilka minut wcześniej. Zdejmując torbę przyklęknął przy zwierzęciu. Powoli głaskał wielki łeb i tułów. Pod palcami wyczuwał pęknięcie czaszki, liczne złamania żeber i uszkodzony kręgosłup. Wilczur miał przebite płuco. Mali zwyrodnialcy pozwolili sobie też połamać mu łapy w kilku miejscach, gdyż najprawdopodobniej bezradność ofiary sprawia największą frajdę sadystom. Mirte niemalże był w stanie odtworzyć, jak przebiegał ten spektakl. Od łap się zaczęło…
Jedna z książek, którą kiedyś czytał rozpatrywała o podarowaniu komuś śmieci, gdy nie da się tego kogoś uratować. Że lepiej zakończyć czyjeś cierpienie, pozwolić odejść szybko i bez bólu.
Mirte nie umiał. Myślał o tym, że mógł pozwolić małym zwyrodnialcom dokończyć dzieła, przecież już tak niewiele brakowało.
Zmierzchało.
Nawet gdyby pies w tej chwili trafił pod opiekę najlepszego chirurga i uzdrowiciela, jego rany były zbyt rozległe. Jedyne co mógł podarować przed śmiercią biednej psinie to brak bólu. Wyciągnął z torby kilka pudełeczek i flakonów – zamówienie, którego dziś nie udało mu się dostarczyć, gdyż przybył za późno na miejsce spotkania. Otwierał i wylewał zawartość kolejnych buteleczek na sierść wcierają powolnymi, kolistymi ruchami. Zwierzę zaskomlało kilkukrotnie. Po kilku minutach przestało oddychać.
Podobno nie ma istot, które nie zasługują na godny pochówek. Mirte tak nie uważał. Poświęcając swoje odzienie owinął zwierzę szczelnie i zarzucił krwawy, pachnący mentolem, rozmarynem i mirrą tobołek na plecy. Jeszcze przed północą kilkanaście metrów od jego chaty można było dostrzec świeżą mogiłę.
Przez kilka dni rozmyślał, co wyryć na prowizorycznym nagrobku. Myślał, że to właśnie przez to nie mógł spać, ale to nie to. Chyba po prostu tęsknił. Tęsknił i żałował.
Bo od niespełna godziny na miejscu pochówku stała tabliczka z napisem "Wybacz"