Żeby zasadom stało się zadość: dwa wulgaryzmy. Chyba. Może trzy.

Awarat od Rothinsel, której nie ma już z nami w grze.
Wielki zjazd czarodziejów odbywający się co pięć lat. Ognistowłosa półelfia czarodziejka przeglądała właśnie swoje nigdy nie sprzątane sakwy w swoim stałym lokum. Ze zdumieniem odkryła kilka stron swojego notatnika z czasów, kiedy jeszcze go prowadziła. Według daty zostały sporządzone ładnych kilka lat temu.
-A więc to już tyle czasu...
Westchnęła i szybko odszukała pierwszą stronę.
16 Charr
Kolejna mieścina, kolejna nic nieznacząca nazwa, na której zapisywanie szkoda atramentu i pergaminu. Jednak trzeba przyznać, że tutaj przynajmniej są brukowane ulice, rynsztoki i więcej, niż jeden zajazd. Mimo to tęsknię za gładkimi, czystymi marmurami Szkoły Sztuk i iskrzącym od mocy powietrzem Athway. Trzeba poczekać aż sprawa rozejdzie się po kościach. W końcu zrozumieją, że w imię Nauki konieczne są pewne poświęcenia. Banda zadufanych w sobie starych grzybów.
17 Charr
Tego dnia na ulicy potrącił mnie jakiś gbur. Z początku pomyślałam, że ktoś mnie śledził, że władze Szkoły Sztuk mogą wcale nie być takie pobłażliwe, ale szybko okazało się, że to tylko strażnik miejski. Pobliski kupiec powiedział, że „Porucznik zawsze gdzieś się śpieszy” i że nigdy nie widział go spokojnie spacerującego na patrolu. Jestem skłonna mu uwierzyć. Gdy przypominam sobie te ciemne, paskudnie przydługie włosy i niedbały kilkudniowy zarost, aż bierze mnie na wymioty.
18 Charr
Jakie to ironiczne. Oficer straży zapomniał o tym, żeby zawsze się rozglądać. Dzisiaj w nocy ktoś wsadził mu zębaty nóż pod żebra. Rano znaleźli go miejscowi zamiatacze ulic. O wszystkim powiedział mi ten sam kupiec, co wczoraj. Błagał mnie, żebym nie robiła mu krzywdy. Idiota niewart niczyjego czasu.
Strażnik leży w umieralni, którą szumnie nazywają tutaj szpitalem. Już sam fakt, że wciąż żyje jest dość imponujący. Możliwe, że go nie doceniałam. Być może okaże się odpowiedni do moich planów.
Udało mi się przekonać tutejszego konowała nazywającego samego siebie "uzdrowicielem" o tym, ze jestem członkiem rodziny Valdorana. Tak nazywa się ten strażnik. Valdoran, syn Hakenara. Osobliwe imiona, trzeba przyznać. Zalatują nieco Chondathanem, co nie powinno dziwić. Nadchodzi wieczór. Pora zabierać się do pracy. Ten człowiek i tak nie ma nic do stracenia. Całe szczęście, że Torby Przechowywania są na stałym wyposażeniu większości magów i czarodziejów. Cały potrzebny sprzęt mam zawsze pod ręką, a staruszka, u której wynajęłam kwaterę nie zadaje pytań. Mam nadzieję że wytrzyma, w końcu 29 lat to siła wieku. Byłaby wielka szkoda stracić tak obiecującą platformę do badań.
19 Charr
Pracowałam całą noc. Oczy mi się kleją, ziewam ale muszę to zapisać. Okazało się, że nóż rozerwał Valdoranowi wątrobę. Musiałam ją całkowicie usunąć i zastąpić ją wątrobą trolla, która ma zaskakująco podobną budowę do ludzkiej. Zdolności regeneracyjne trolli są znane wszem i wobec, jest więc dość prawdopodobne, że ciało w końcu dostosuje się do tej nowej zdolności, ale to wciąż ciało obce. W końcu jego organizm ją odrzuci. Trzeba będzie zapytać Denise o te jej środki immunosupresyjne. Wolę, żeby łatwo łapał przeziębienie, niż był podatny na rany. Gangrena i inne zakażenia będą zwalczane poprzez regenerację tkanek. Jak odpocznę, przeprowadzę eksperyment z trollim szpikiem i pręcikami oka. Musze się śpieszyć i go wybudzić zanim rozpoczną się procesy gnilne.
20 Charr
Musiałam wymienić mu jedno oko. Jego własne pękło pod wpływem traumy spowodowanej moimi manipulacjami. Zastąpiłam je okiem drowa, które kiedyś dostałam w ramach żartu. Ciekawe co by sobie pomyślał, gdyby wiedział, że część jego ciała trafiła do oczodołu rivvina. Nie wygląda to zbyt pięknie, drow miał żółtopomarańczowe, przekrwione ślepie, ale najważniejsza jest częściowa infrawizja, którą to zapewni. Połączenie ze sobą dwóch nerwów wzrokowych było jak dotąd najtrudniejszą operacją mojego życia. Przynajmniej wiem, że wątroba trolla działa jak należy. Regeneracja już daje swoje efekty. Wydaje mi się, że udałoby mi się nawet przywrócić władzę w kończynie, jeśli by którąś stracił. Miejmy jednak nadzieję, że nie straci.
Niestety jego ciało zdążyło zacząć się zwyczajnie rozpadać pod wpływem moich zaklęć i chemikaliów . Jego twarz tego nie wytrzymała i zrobiło się coś na kształt rozstępów. Wygląda trochę jak jakaś popękana pustynia. Jestem przekonana, że żadna magia już tego nie zaleczy. Muszę to jakoś zamaskować bo od razu widać, że to nie jest naturalne. Krew wycieka mu przez te szczeliny. Może jakoś przypalić? Szkoda, był całkiem przystojnym mężczyzną.
UWAGA! Nie przemyślałam tego. Spróbowałam nadpalić te rany kwasem, by jednocześnie je zasklepić roztopioną skórą i nadać temu jako takiego wyglądu. Regeneracja trolli nie obejmuje kwasu i ognia. Jak mogłam o tym zapomnieć? Wygląda to strasznie, ale przynajmniej już nie krwawi… Jestem wykończona. Kończą mi się zaklęcia.
21 Charr
Przez noc skończyłam wszystkie poprawki. Chyba wstrzymałam produkcję jakichś pigmentów, bo jego skóra jest teraz szara jak u trupa. Ewentualnie wszedł już w pierwsze stadium rozkładu, ale szczerze w to wątpię. Szpik chyba się przyjmuje. Krew będzie teraz bogatsza w tlen.
Rzuciłam Dominację Umysłową przez wywierconą w czaszce dziurkę prosto na odsłonięty mózg. Jeszcze nigdy tego nie próbowałam i jest to czysto teoretyczne, ale powinno mi to dać nad nim permanentną kontrolę. Jeszcze nie jestem pewna i muszę powziąć pewne działania zapobiegawcze, ale jeśli się uda, to będzie to w zasadzie ludzki golem!
22 Charr
Sukces! Valdoran jest teraz całkowicie zależny ode mnie. Spełni każdy mój rozkaz. To obrońca idealny! Szybszy, silniejszy, wytrzymalszy od niemal każdego człowieka. Jest po prostu doskonały pod niemal każdym względem. Jednak popełniłam błąd, którego już nie odkręcę. Została mu świadomość.
Cały dzień rzuca się na stole i krzyczy. Błaga o dobicie, płacze i wyklina. A jak tego nie robi, wije się z bólu i modli. Nie wiedziałam nawet, że prosty strażnik może znać tylu bogów. Jednak jak każę mu coś zrobić, na przykład na przemian zaciskać pięści, robi to bez wahania, jakby instynktownie. To własnie skutek moich zaklęć. Niedługo trzeba będzie opuścić tę mieścinę. Chyba mieszkańcy zaczynają nabierać podejrzeń, a i właścicielka krzywo patrzy na hałasy w piwnicy.
28 Charr
Fakt, że w ogóle może chodzić, zawdzięcza wyłącznie fragmentom trolla, które w niego wszczepiłam. Jestem dość dumna z tego pomysłu. Dzisiaj musieliśmy się szybko ewakuować z tamtego miasteczka. Valdoran zaakceptował mnie jako swoją panią. Okazał się być nadzwyczaj inteligentną osobą, nie spodziewałam się tego po strażniku znikąd. Kiedy tylko nie wykonuje żadnych poleceń, grzebie w mojej Torbie Przechowywania w poszukiwaniu kolejnych książek, które mógłby przeczytać. Widzę, że szczególnie upodobał sobie biologię, o fechtunku nie ma nawet co wspominać. Wykazuje zainteresowanie historią, filozofią, umie nawet całkiem nieźle liczyć! A te jego dłonie… Kto wie, może okaże się, że Valdoran będzie dużo bardziej wszechstronny niż myślałam?
Ismena Faraag uśmiechnęła się i zaczęła otwierać notatnik na chybił-trafił. Zaczęła zalewać ją fala wspomnień. Wiele, wiele dni minęło od tamtych chwil...
8 Ao
Po co komu złoto, jeśli się go nie wydaje? Kupiłam Valdoranowi miecz, który mi wskazał. Był bardzo wybredny, byliśmy chyba u tuzina kowali różnych specjalizacji. Ja nie widzę w nim nic interesującego, ot kawał żelastwa, ale w ramach prezentu, udaliśmy się do pewnego zaklinacza, którego poznałam jeszcze w Athway. Pomógł mi nasączyć ostrze ciekłym płomieniem. Bardzo wyczerpująca i bajecznie droga procedura, ale efekt jest doprawdy niezwykły. Cała klinga mieni się czarnymi i pomarańczowymi plamami żaru, który topi i pali piasek, cegłę i niektóre pancerze. A nawet podgrzewa wodę na herbatę i kąpiel!
Nazwał go Entropią, gdy zapytał mnie o „naukowy” wyraz na nieporządek. Nie wnikałam w jego rozumowanie.
29 Charr
Mój sługa i ochroniarz musi odpowiednio wyglądać. Zakupiliśmy mu dobrą zbroję lamelarną, mocny płaszcz, zestaw ubrań... Wszystko co potrzebuje do wędrówek u mojego boku. Zauważył, że jego aparycja nie budzi sympatii u ludzi, przyznaję, to ja zawaliłam sprawę. Okazuje się, że nawet w kwiecie wieku, ciało ludzkie jest zaskakująco delikatne. Swoją drogą, zauważyłam że rysy jego twarzy jakby się nieco rozmyły. To niegroźny skutek uboczny, ale nadaje jego facjacie nieco upiornego wyrazu. Jakby był nie do końca żywy. Pojawiły się też tiki nerwowe i zaczął się skarżyć na nieustanne pieczenie skóry. Możliwe, że razem z Denise będziemy musiały się jeszcze nad nim pochylić. Zaczął nosić chustę zakrywającą twarz. Na moje krzywe spojrzenia odpowiedział, że nie chce ukrywać swojej tożsamości. Zawsze przecież może je zdjąć. Trudno się z tym nie zgodzić.
Kolejny efekt uboczny: Chudnie w oczach. Je tyle ile trzeba, ale wygląda jakby był niedożywiony. Wystające żebra, zapadnięty brzuch… Ale sił mu nie brakuje. Patrząc na morfologię trolli, to prawdopodobnie skutek ich szpiku w jego kościach. Trudno dokładnie powiedzieć. Może z czasem się ustabilizuje. W innym przypadku – Denise pomoże.
30 Charr
Valdoran zaczął nieco bardziej się otwierać. Opowiedział mi o swoim dzieciństwie, podziękował za uratowanie życia i rzucił kilka komplementów. Okazuje się, że jego rodzice są średniozamożnymi właścicielami ziemskimi. Wyraźnie za nimi tęskni i martwi się o nich, bo przecież oficjalnie zginął na służbie. Kiedyś ich odwiedzimy. Obiecałam mu to.
Kiedy przypomniałam mu o zdarzeniu na ulicy, zuchwale odpowiedział, że nie miał czasu przeprosić, bo śpieszył się na miejsce jakiejś kradzieży. Musi znać swoje miejsce. Uderzyłam go w twarz. Widać było, że odruch zadziałał i Valdoran próbował mi oddać. Prawdopodobnie zabiłby mnie na miejscu, gliny z pewnością znają niejedną brudną uliczną sztuczkę. Jednak nie odwaliłam fuszerki. Nie jest w stanie podnieść na mnie ręki. Wymamrotał jakieś przeprosiny i zamilkł. Eksperyment się udał. Teraz już jestem całkowicie pewna, że nie grozi mi poderżnięcie gardła we śnie.
10 Alturiak
To chyba będzie mój ostatni wpis. Mam dość prowadzenia tej kroniki. Dzisiejszy dzień mógł być ostatnim w moim życiu, jednakże po prostu zmienił moje życie na lepsze. Dzisiaj ponownie chciałam pokazać Valdoranowi moją wyższość. Zanim zdążyłam unieść dłoń, już miałam czubek jego klingi na gardle. Przynajmniej wiadomo, że jego refleks się nie pogorszył.
Valdoran powiedział mi, że już od jakiegoś czasu wykonywał moje rozkazy raczej z przyzwyczajenia niż z przymusu. Teraz widzę, że gdybym zniewoliła kogoś mniej lojalnego, prawdopodobnie już bym nie żyła. W każdym razie natychmiast pożałowałam mojego surowego traktowania kogoś, kto w sumie nigdy mi niczym nie zawinił. Jego nieustający cynizm zawsze przypominał mi o tym, że mam do czynienia z inteligentną osobą, a nie tępym kmiotem. Z czasem zauważyłam, że bardzo polubiłam nasze ciągłe sprzeczki i wymiany poglądów. Zbyt wielu moich „kolegów” otacza się idiotami, tylko po to, by wydawało im się, że dzięki temu są mądrzejsi.
Dokładnie dał mi do zrozumienia, że gdyby chciał, zabiłby mnie bez problemu. Wierzę mu. Powiedział jednak, że nie chce tego robić. Że przy mnie przeżył tyle przygód i zobaczył takie rzeczy, o jakich nigdy nie śmiał nawet marzyć. Poprosił mnie o przyjęcie go nie jako niewolnika, lecz jako przyjaciela, kompana i może... kogoś więcej.
Zapytałam go, czemu chce dalej ze mną podróżować, czemu wciąż chce żyć u mego boku. Odpowiedział, że jako były strażnik, musi mieć jakiegoś dowódcę. Że nie znosi chaosu, a ja daję mu swego rodzaju porządek. Jakikolwiek by on nie był. Poza tym jestem za niego odpowiedzialna. Wyrwałam go ze szponów śmierci i odmieniłam tak, że już nigdy nie wróci do społeczeństwa. Chyba, że jakimś cudem znalazłby się w Sigil.
Zgodziłam się i resztę wieczoru spędziliśmy razem. Objęliśmy się i po prostu milczeliśmy.
Chcę być z nim.
Ostatnia kropka była gruba, a atrament przesiąkł przez papier, zostawiając dziurę i paskudnego kleksa z drugiej strony.
Ismena uśmiechnęła się i wsunęła notatki na powrót do sakwy. Powinna je spalić, ale dobrze jest mieć jakieś świadectwo ich przeżyć.
Szkoda, że musiała go zostawić, ale Zjazd jest bezwzględny. Dla nich będzie abominacją, czymś nieczystym, wymagającym spalenia, zniszczenia, usunięcia z powierzchni świata! Nie oczekuje, że pozostanie jej wierny. W końcu zostawiła go w Elakkce, wielkim mieście, można tam znaleźć wiele indywiduów o interesujących poglądach przyzwyczajeniach i preferencjach. Ma jednak nadzieję, że kiedy go już po niego wróci, to na powrót zacznie z nią wędrować. Biedaczysko, musi być taki zagubiony bez nikogo, kogo by znał. Niestety, nikt na Zjeździe raczej by go nie tolerował. Ona sama ledwo uniknęła linczu, bo jej eksperymenty rozzłościły dużą część jej "kolegów". Trudno, nie da się zadowolić wszystkich. Będzie musiał mu wystarczyć pokój w karczmie "Pod płonącym kagankiem". To ciche, spokojne miejsce, powinien tam znaleźć schronienie.
Awatar od mojej bardzo drogiej koleżanki.
Wspominki
Hakenar
Lata w Tethyrze były słoneczne i upalne. Łany zboża złociły się w blasku wczesnego wieczoru. Dość okazały folwark na niedużym wzniesieniu pośrodku rozległej niziny przyciągał wzrok bielą ścian i krwistą czerwienią dachówek. Gęsty bukowy las od północy osłaniał drogocenne pola pszenicy i chronił je przed zgubnym działaniem niszczycielskiego chłodnego wiatru nadciągającym znad Neverwinter. Uprawy ciągnęły się na wiele hektarów. To była żyzna ziemia, rzecz dość rzadka w słynącym z handlu i drewnianych wyrobów państwie. Królowa zmuszona była sprowadzać znakomitą większość ziarna z sąsiadującym od północy Amn, którzy kazali sobie słono za nie płacić. Dlatego też feudalne gospodarstwa, takie jak to, były wielce cenione i otaczane dużą opieką.
Hakenar popatrzył na słońce. Już niedługo i będzie dzwonił na koniec pracy. Ziemia tak samo potrzebuje odpoczynku jak ludzie. Musi odetchnąć od bycia zgniataną i maltretowaną przez dziesiątki nóg, motyk, pługów i kopyt. Zła ziemia nic nie urodzi. Tak mawiali druidzi, którzy dbali o to, by Natura była zawsze przychylna dobrym chłopom i ich panom. Tutaj nikt nie odmówi druidowi schronienia, ni posiłku. Zawsze chętnie witani mędrcy odwdzięczali się, szepcząc dobre słowo Matce Naturze o poczciwych ludziach w pocie czoła święcących Jej dary poprzez ciężką pracę.
Hakenar był już sędziwym człowiekiem. Wyglądał na jakieś sześćdziesiąt lat, ale wciąż widać było po nim jego wojskową przeszłość. Srogie spojrzenie, sękate dłonie i postura gotowej do ataku pantery były jego nieodłącznymi cechami. Tak samo jak miecz, który zawsze nosił przy sobie. Jego skarb, jego Ład, jak go zwykł nazywać. Głupie przyzwyczajenie, gówniarski nawyk, z którego wciąż nie mógł się otrząsnąć. Doprawdy piękne czasy...
-Hak? – Odezwała się kobieta wychodząca z dużego domostwa. Pachniała ciepłem, miłością i pieczonym ciastem. – Czy coś się stało? Patrzysz w niebo od dwóch minut…
-Nie, wszystko jest dobrze. Po prostu zapatrzyłem się w… No nieważne. Myślisz, żeby już dzwonić? – Odpowiedział dość niezręcznie mężczyzna i podrapał swoją siwą brodę. Jego czysto błękitne oczy świdrowały jego żonę, która wbrew sobie odwróciła wzrok. Zawsze taki sam… Aura dowódcy wręcz od niego biła…
Ellen nigdy nie mogła się przyzwyczaić do spojrzenia swojego męża. Jego oczy… One były takie piękne, ale im dłużej się w nie wpatrywała, tym większy dreszcz ją przechodził…
Na skraju pola pojawiła się przedziwna, czarnoczerwona brama. Wyglądała jak dziwaczne, układające się w okrąg płomienie, które natychmiast zgasły. Wyłoniły się z niej dwie postacie. Ogniste włosy jednej z nich wydawały się żyć własnym życiem, falowały w lekkim wietrze, niemal się dymiły. Jej szkarłatna i złota suknia tylko dopełniała obrazu kobiety, która wydaje się być jednym z tych mistycznych, legendarnych żywiołaków mieszkających na innych planach, o których opowiadali mędrcy.
Drugą postacią był mężczyzna. Tak przynajmniej wynikało z jego sylwetki. Czarne, przydługie i rozwiane włosy były poprzetykane siwizną. Na plecach miał wielki plecak, a jego twarz przysłaniała szkarłatna, pasująca kolorystycznie do sukni kobiety chusta. Przy pasie wisiały dwie czarne pochwy ze srebrnymi, wijącymi się jak węże ornamentami. Towarzyszył im mały, wypolerowany puklerz.
-Nie będziesz mi mówiła jak mam postępować z moimi rodzicami, czarownico! – Głos mężczyzny był niski, ale nieco ochrypły. – Zapamiętaj to sobie. NIGDY nie uklęknę przed tobą prędzej niż przed nimi, więc lepiej nie próbuj mnie od tego odwieść!
Ręka wystrzeliła z prędkością błyskawicy i zacisnęła się na łabędziej szyi kobiety, która tylko się zaśmiała i uniosła własną płonącą dłoń.
-Idźże do nich. Jesteś mój, nic tego nie zmieni, mój ty kochany… - Wyciągnęła drugą rękę i uderzyła go w tyłek. To było dostatecznym znakiem…
-Panie Hakenarze! Ktoś tu idzie, wyglądają jak kłopoty! – Młody chłopak, syn jednego z chłopów przybiegł do władcy ziemskiego i zdał mu krótki raport z tego co widział.
-Wracaj i powiedz swoim rodzicom i innym, żeby powoli wracali do domu. Wszystko w porządku. – Odpowiedział spokojnie i położył dłoń na głowni miecza. Widział ich z daleka. Sam był ciekaw czego chcieli. Jedno z nich wyraźnie się oddaliło. Przyśpieszyło kroku. Ten ktoś wyglądał nieprzyjaźnie…
Valdoran wyciągnął swój zwykły stalowy miecz. Szedł szybko, wyglądał agresywnie. Starzec był gotów na odparcie zdradzieckiego ataku. Przed oczami przeleciały mu obrazy z treningów, z wojen i potyczek. Był dobrym, doświadczonym wojownikiem, silnym jak niedźwiedź o pierwszym śniegu, ale bał się, czy ręka czasu nie wstrzyma jego rąk, jego nóg… Dlaczego nie miał kuszy?
Człowiek zbliżył się. I padł na oba kolana. Oparł się o miecz. Tak bardzo znajomy…
-Ojcze. Wróciłem. – Łamiący się, chrypiący głos wydobył się zza szkarłatnej chusty.
-Wielcy bogowie… Ellen! Chodź tu szybko! – Stara, ale wciąż nosząca znaki dawnego piękna blondynka wyszła z domostwa i stanęła przy swoim mężu.
-Hak, co się dzieje? Kto to jest?
-Ojcze, matko! Mamo, tato! – Człowiek zerwał z twarzy okrycie. Upiorna, niemal pozbawiona rysów, zdeformowana i szara twarz pokryta była wilgocią. Z błękitnego oka na poparzony, prawy policzek spływały łzy. Ten człowiek, ten potwór, ten straszny, bezwzględny mężczyzna… Płakał jak dziecko. Dłonie mu się trzęsły, a wraz z nimi cały miecz. Puścił go i na kolanach podpełzł do obojga starców. Nie dbając o pozory, o swoją zwykłą maskę z obojętności i bezczelności, objął ich nogi. Klęczał, niemal leżał w brudnym piasku, kajał się przed nogami swoich rodziców, a jego szloch był straszniejszy niż pomruki stworów spoza granicy tego świata. Ten silny, agresywny i zły człowiek drżał i płakał.
-Mamo, tato to ja! – Chlipiący głos nie pozostawiał żadnych wątpliwości.
-Na wielkiego Helma… Val! Tak się bałam, tak się martwiłam! – Zapłakała kobieta i także upadła na kolana. Objęła swojego syna nie zważając na odrażającą aparycję.
-Co się z tobą stało? Co oni ci zrobili? Powiedzieli nam, że nie żyjesz! – Przez łzy zapytała i przytuliła go mocno, jakby był ostatnią pływającą deską na oceanie po katastrofie okrętu.
-Is… Ismena. Moja Pani. Stoi tam. Ona… Ona mnie uratowała. Przysiągłem jej wierność, ale wróciłem. Tak tęskniłem!
Zapomnieli o chłopach, zapomnieli o dzwonie, ale mały tłumek już po krótkiej chwili zebrał się wokół rodziców nareszcie zjednoczonych ze swoim jedynym dzieckiem.
Pierwszy opamiętał się Hakenar.
-Mój syn wrócił do domu! Cieszcie się, radujcie się i płaczcie z nami, bo zaprawdę szczęśliwy to dzień! Zarżnąć krowę, rwać warzywa, rozbić beczki piwa! Dziś wieczorem będzie uczta! – Z tymi słowami, starzec po tysiąckroć wyćwiczonym ruchem wyrwał z pochwy Ład i uniósł go wysoko nad siebie, a chłopi i robotnicy zawtórowali okrzykiem i wiwatem. Miecz rozbłysnął srebrzyście. Porządek nareszcie znalazł swoją płomienną gorącą Entropię.
Szczur
Mieścina o nazwie nie zasługującej nawet na zapamiętanie. Tusz sam wysychał, gdy ktoś próbował ją zapisać. Czarna maź nie chciała być marnowana na coś tak mało znaczącego. Przynajmniej drogi były brukowane.
Słońce nieskończenie powoli zbliżało się ku horyzontowi, jakby cieniutka niteczka, na której było zawieszone, rozplatała się, wydłużała, rozciągała, by w końcu pęknąć i zrzucić płonącą kulę poza widnokrąg. Albo jeszcze lepiej na samo miasteczko. Zmiażdżyć je, spalić, spopielić!
Charakterystyczne zapachy małego miasta wdarły się do ich nozdrzy razem z chłodnawym, stawiającym włoski na karku wietrze. Ostry gwizd przetoczył się przez wąskie ulice. Ulice, które znał na pamięć.
Pod podeszwami butów wyczuwał znajomy bruk. Poznawał miejsca po kształcie kocich łbów, dziurach w drodze i zapachach. Mógł iść z zamkniętymi oczami. Ludzie i tak by mu schodzili z drogi. Był tego pewien.
Banda tchórzy pozbawionych kręgosłupa dostatecznie silnego, by podnieść głowę i spojrzeć mu prosto w oczy.
Dzisiaj to on prowadził. Kobieta we wspaniałej fioletowo-złotej sukni i z włosami przypominającymi szalejącą pożogę szła za nim. Szedł szybko, kawaleryjskie buty stukały o nierówne kamienie. Dwoma palcami zbierał ze ściany wapno. Znał drogę. Dotykał swojego miasta, swojego grobu.
To tutaj. Wciąż przed oczami miał tę konkretną, brudną, poplamioną ludzkimi i zwierzęcymi nieczystościami ścianę. Jak wił się z bólu, bezskutecznie próbując powstrzymać krwawienie, rozpaczliwie wsadzając z powrotem do środka wypływające fragmenty rozszarpanej wątroby. Czuł zimno napływające do koniuszków palców, rozchodzące się powoli po całym ciele. Słyszał własne skomlenie, gdy miotał się w błocie z ulicznego kurzu, własnej krwi i efekcie puszczających zwieraczy. I narastająca, zagęszczająca się ciemność…
Oddychał płytko. Pod szkarłatną chustą twarz wykrzywiła mu się w grymas wściekłości i bólu. Wściekłości na samego siebie. Jak mógł być tak nieostrożny? Życie dało mu jeszcze jedną szansę, więc czemu przyszedł właśnie tutaj? W jedno, jedyne miejsce, do którego tak bardzo nie chciał wracać?
- Idziemy. - Powiedział cicho. - Wiem, gdzie on jest. Zawsze tam jest…
Ismena nie powiedziała nic. Ten głos, te ruchy, ta determinacja… Dzisiaj to on był Panem. I powoli uświadamiała sobie, że jedynym powodem, dla którego zawsze ona była dla niego Panią, było to, że tego chciał. Lodowaty dreszcz przeszedł jej wzdłuż kręgosłupa. Nie lubiła go oglądać w takim stanie.
Dobrze, że niektóre rzeczy się nie zmieniają. Bezimienny zajazd w bezimiennym mieście wciąż dawał schronienie bezimiennym obdartusom i przedstawicielom społecznego marginesu. Tutaj nikt nie mógł ich zaaresztować pod zarzutem włóczęgostwa, mogli siedzieć i cuchnąć niemytym ciałem, starym jedzeniem i zszarganymi marzeniami. Pić pięciokrotnie rozcieńczane piwo i gryźć swoje własne palce.
-Zostań tutaj. - Rozkazał. Jak psu, jak suce. A ona została. Gdyby powiedział „siad”, to pewnie w tym momencie przysiadłaby na ubrudzonym przez ptaki parapecie. Był przerażający. Zupełnie nie taki jak zawsze.
Chusta na twarzy nie dziwiła tu nikogo. Wielu oprychów chciało zachować przynajmniej pozory incognito. Ale on znał ich wszystkich. Poznawał po trzęsących się w charakterystyczny sposób dłoniach, po dźwiękach wydawanych przez charczące od tytoniu płuca. Po kolczyku wiszącym od tylu lat w tym samym uchu.
Znalazł go. Z cieniutkim kucykiem przypominającym ogon gryzonia.
Opadł ciężko na krzesło naprzeciw niego. Wąsy kojarzące się z kimś, kto lubuje się w nielegalnych łkających ciałkach wyglądały jakby były przyklejone do niechlujnej twarzy.
Valdoran uśmiechnął się pod chustą. Zaczął łysieć.
- To ciebie zwą Szczurem? - Zapytał. Doskonale wiedział, że to był on.
- A kto chce wiedzieć? Heh heh heh… - Jego śmiech był tak samo lepki i obślizgły jak kontuar znajdujący się za jego plecami.
- Umówiłeś się tu z moim przedstawicielem. Nie powiedział ci kogo masz się spodziewać? - Nie tracił cierpliwości. Czekał na to tak długo, mógł jeszcze chwilę zwlekać. Rozkoszował się tą sytuacją. Taka sama maskarada jak przed laty w domu rodziny Truso…
- Mhm. - Szczur rozparł się na krześle i splótł palce na brzuchu.
- Jestem zainteresowany jednym z twoich trofeów. Mosiężna odznaka strażnika, którego pozbyłeś się pięć lat temu. Czy wciąż ją masz?
- A na co ci ta błyskotka? Jest nic nie warta. Pogięta, zaśniedziała… Fatygowałeś się tutaj tylko po nią? Aż tak ci zależy? - Morderca oblizał wargi z niedowierzaniem. Czy ten człowiek nie miał co robić z pieniędzmi? Atmosfera wokół nich się zagęściła. Coś tu było nie tak. - Skoro tak, to z pewnością wiesz, kto ją wcześniej nosił, tak?
Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kurtki pogięty, brudny kawałek metalu i położył go na blacie rewersem do góry. Agrafka wciąż była ostra.
Valdoran uśmiechnął się i wyciągnął rękę po swoją własność.
- Porucznik Valdoran, syn Hakenara. Chwała niech będzie Królowej.
Metal błysnął w powietrzu. Zębate ostrze zatopiło się w skórzanym karwaszu i zostało tam na dobre. Srebrna smuga sztyletu mignęła przed oczami Szczura i zagłębiła się w jego dłoni, wciąż koniuszkami palców dotykającej odznaki na stole.
Krzyknął. Wrzasnął. Wilgotny, bulgoczący ryk wydobył się z jego gardła. Szarpnął za rękojeść, ale nie chciała puścić. Ostrze tkwiło w drewnie jak gwóźdź.
Splunął w kierunku Valdorana, a z jego ust wylał się potok najobrzydliwszych przekleństw.
- Czego ty ode mnie chcesz? Kim ty kurwa jesteś?!
Wszystkie twarze obróciły się w ich kierunku, ale nikt jakoś nie kwapił się, żeby interweniować.
- Chwała niech będzie Królowej. Przyszedłem skończyć to, co zacząłeś tym właśnie nożem. - Valdoran wyrwał wyjątkowo paskudnie wyglądające ostrze z karwasza i rzucił nim o stół. - Wróciłem zza grobu, by się z tobą zobaczyć, Myselisie zwany Szczurem.
Postawił przed przerażonym oprychem małą buteleczkę z błękitnym płynem i wyciągnął nóż z jego dłoni.
- Wypij i wyłaź na zewnątrz, bo zaraz sam poderżnę ci gardło. Nikt nie będzie mówił, że nie dałem ci szansy, ty tchórzu. I nie rozglądaj się tak. Żaden z nich ci nie pomoże, prawda panowie?
Odwrócił się i wyszedł na zakurzony bruk. Tutaj wszystko było zakurzone. Ściany, dachy, ulice i płuca. Jak zapomniany kąt gdzieś za dużą szafą. Nie bał się kolejnego zdradzieckiego ciosu. Jego niedoszły morderca był w zbyt ciężkim szoku. Poza tym, tym razem miał zbroję. Stanął na środku drogi i zobaczył jak Szczur chwiejnie wychodzi z przybytku.
- T...to nie było osobiste! Po prostu mi zapłacili! Musisz zrozumieć poruczniku! Potrzebowałem pieniędzy, bo by mnie obdarli ze skóry!
Słońce powoli przybierało barwę krwi. Świeciło na nich z boku, czasami zasłaniane przez chmury. Dłoń Myselisa goiła się na oczach.
Valdoran wyciągnął dłoń w stronę swojej Pani i zacisnął ją na pochwie, którą mu podała. Sekundę później upadła pod nogi Szczura. Wysunął się z niej dobrze wykuty brzeszczot.
- Skamlesz jak pieseczek i piszczysz jak myszka. Myślałem, że przezwisko masz od swojej księgi z przepisami na kanałowego szczura, a nie od głosu?
Nikt się nie zaśmiał. Sytuacja była jak ze snu. Jak z opowieści. Przecież ten człowiek nie żył! Na cmentarzu za miastem stoi jego nagrobek!
Valdoran odwiązał chustę i rzucił ją Ismenie. Powszechny stłumiony krzyk poniósł się jak echo. Odpiął paski i zrzucił na bruk swój pancerz. Wilgotna grafitowa koszula wydęła się od wietrznych podmuchów.
- Ja ci nie wbiję noża w wątrobę. Ten jeden raz w życiu pokaż że jesteś mężczyzną. Broń się!
Strażnik
Zmęczone i podpuchnięte oczy społecznych wyrzutków wpatrzone były w obu powoli zbliżających się do siebie mężczyzn. Miasteczko rzadko kiedy widziało podobne wydarzenia. To było coś nowego, ekscytującego! Valdoran miał mieszane uczucia co do tej widowni. Wolałby załatwić to sam, gapie tylko utrudniali pracę, każdy to wiedział. W każdej chwili jakiś nieuważny kretyn mógł podejść pod ostrze. To, że straci ucho, czy rękę miało niewielkie znaczenie. Najgorsze, że spowolni klingę, zbije ją z toru i wystawi wojownika na zabójczą kontrę. Poza tym ostatecznie był w mieście prawa. Tutaj lincze nie były mile widziane, a on właśnie wyzwał Szczura na nielegalny pojedynek. Łamał prawo, które kiedyś miał chronić. Składał przysięgę, że będzie wierny swoim obowiązkom aż do śmierci. Paskudny szyderczy uśmieszek wpłynął na jego twarz jak statek-widmo na pełnym morzu. Do śmierci. Zawsze znajdzie się jakiś kruczek…
- Powiedz mi, Myselis, jak się czujesz stojąc na ubitej ziemi? Trochę niezręcznie, prawda? – Valdoran z cichym sykiem wyciągnął srebrzący się w pomarańczowym blasku miecz. Ten sam, który miał przy boku owej felernej nocy. Zatoczył wolną ręką szeroki łuk, jakby po raz pierwszy pokazując swojemu przeciwnikowi świat poza brudnym zajazdem. – Słoneczko świeci, chmurki hasają jak owieczki, cienie wciąż nie są jeszcze aż tak długie… Będzie trudno poharatać komuś plecy, czyż nie?
Droczył się z nim. Chciał żeby wpadł w szał. Valdoran nie miał do Szczura żadnego szacunku. Stało przed nim ścierwo gotowe do bycia zjedzonym przez robaki i wrony. Był jednak świadomy tego, że w jego fachu nikt długo nie przeżywa tylko dlatego, że ma szczęście. Teraz, kiedy minął początkowy szok ujrzenia kogoś, kto od pięciu lat powinien leżeć w grobie, Myselis musiał powoli zbierać się do kupy. A to znaczyło, że zapewne obmyślał jakiś chytry plan.
- Tak sobie pomyślałem, poruczniku, że powinienem był dla pewności poderżnąć panu gardło. – Myselis wyszarpnął ostrze z pochwy i odrzucił ją gdzieś za siebie. Dotknął palcem krawędzi i lekko się zadrasnął. Doskonale ostra. – Dziękuję za uświadomienie mi tego. Dzisiaj nie popełnię tego błędu.
Wydawało się, że publiczność wstrzymała oddech. Ludzie się bali. Bali się ich obu. Większość z nich słyszała co się stało. Plama krwi strażnika jeszcze przez wiele dni nie dawała się zetrzeć z bruku. Co za abominacja stała przed nimi? Mówił jak porucznik, poruszał się jak porucznik, ale to przecież nie mógł być on, nie mógł!
Valdoran powoli wypuścił powietrze przez nos. Żaden z nich nie chciał wykonać pierwszego ruchu. Stał w niemal książkowej pozycji pojedynkowej. Bokiem do przeciwnika, nisko na nogach, z ostrzem skierowanym w stronę mordercy. Szczur nigdy nie przeczytał żadnego podręcznika, ale lata bezlitosnej walki nauczyły go tego i owego. Patrzył w twarz strażnika i uśmiechał się szyderczo. Rękojeść miecza przeskakiwała z jednej ręki do drugiej. Wiedział co robi.
Na ulicy panowała całkowita cisza. Skończyły się wymiany zdań. Przerywały ją tylko spokojne, miarowe szelesty podeszew przesuwanych po zakurzonej ulicy. Byli blisko siebie. Miecze niemal się stykały…
Obaj kopnęli w tym samym momencie.
Chmura piachu i pyłu uniosła się nad walczącymi, a obaj mężczyźni zasłonili twarze, odskakując od siebie na kilka kroków. Valdoran splunął, pozbywając się z ust twardych kwarcowych okruchów.
- Dość tego. Nie mam czasu na patrzenie jak karaluch miota się w pudełku
Ujął miecz w obie dłonie. Rękojeść była trochę za krótka, to był typowy miecz armijny, nie długi do przeszywania luk w pancerzach. Był szybszy. Był zdolniejszy i jeszcze bardziej cwany od oprycha wychowanego na ulicy. Podbiegł trzy kroki do przodu i wykonał paskudne zdradzieckie cięcie od dołu.
Pling!
Zablokowane. Ledwo. Strażnik poczuł jak ostrze Szczura przesuwa się wzdłuż jego klingi prosto w stronę brzucha. Cofnął się o krok i uskoczył na bok, a stalowa błyskawica mignęła mu tuż przy twarzy, znacząc płatek jego szarego, pozbawionego pigmentacji ucha. Było blisko. Ale nie dostatecznie blisko. Z wilgotnym, zwierzęcym warkotem zamachnął się nogą, trafiając przeciwnika w bok.
Z dzikim rykiem Szczur zwalił się na ulicę. Valdoran cofnął się o krok.
- Jakie to uczucie, co? Tarzać się na bruku jak parszywy szkodnik? Czujesz te lodowaty uścisk w gardle? W sercu? Czujesz jak musisz się starać, żeby nie popuścić w spodnie? Śmierć nie jest piękna, Myselisie. Nie umierasz z honorem, szepcząc słowa otuchy godne zapisania w księgach. Zapomnij o Bene Moriendi. Zdycha się w swoich własnych szczochach. Wstawaj.
I wstał. Chwiejnie, zaciskając zęby i powstrzymując się od ryku wściekłości.
- Za kogo ty się uważasz, psie? – Zapytał cicho. – Jesteś tylko żałosnym knechtem, w dodatku na usługach jakiejś rudej suki! Nisko upadłeś Val. Od jednych kajdanek do drugich. Wiecznie na czyjejś służbie, wiecznie pomiatany, wykonujący rozkazy innych. Wylizujesz jej też dupę kiedy skończy srać w krzakach? Czy tylko żresz to, co rzuci ci do miski?
Strażnik rzucił okiem na swoją Panią, której twarz zmieniła się w straszliwą maskę wściekłości i obrzydzenia. Zwrócił się z powrotem w stronę Szczura, którego miecz podejrzanie drgnął. Tchórz.
- Twoje słowa są skomleniem umierającego kundla. Nie robią na mnie wrażenia. To nie jest bajka, gdzie bohater wyprowadza złoczyńcę z równowagi przez jego wybujałe delikatne ego. Tu nie ma bohaterów. Są tylko silni i słabi. Ja raz byłem słaby. Pokażę ci jak to jest. Patrz i ucz się.
Doskoczył. Zamaszyste cięcie z góry było potężne, szybkie i mordercze. Miecz jak katowski topór świsnął w kierunku odsłoniętej, łysiejącej głowy wyrzutka.
Ding!
Zablokował. Znowu. Byli blisko. Zwarci w morderczym uścisku. Niemal mogli zetknąć się nosami i żaden nie zamierzał odpuścić. Valdoranowi robiło się słabo od oddechu Szczura. Mignęła stal. Sztylet ześlizgnął się po noszonym z prawej strony puklerzu. Strażnik wyszczerzył zęby i kopnął.
Straszliwy, obrzydliwy wrzask raz jeszcze wydobył się z przeżartych tytoniem płuc Myselisa. Wszyscy mężczyźni syknęli z bólu, gdy awanturnik zachłysnął się powietrzem i osunął na kolana.
Nie było w tym chwały. Nie było nawet satysfakcji. Valdoran splunął w stronę kulącej się postaci i odrzucił miecz na bok. Chwycił w dłoń małą tarczę i stanął nad swoim przeciwnikiem.
Ismena patrzyła na tę scenę z fascynacją. Nigdy jeszcze nie widziała go w takim stanie. Jej sługa, jej kochanek, jej ukochany Valdoran zawsze lubił kończyć sprawę czysto i szybko. A dzisiaj? Zobaczyła jak były strażnik raz jeszcze kopie bezbronnego już Szczura. Jak depcze mu po palcach i siada na nim okrakiem. Pierwsza krew ze zmiażdżonego nosa poplamiła stal puklerza. Pięść za pięścią, cios za ciosem, rozbryzgi czerwonej cieczy rozchlapywały się po bruku. Szczur najpierw krzyczał, potem jęczał i łkał. Na końcu już tylko bulgotał.
Okaleczony strażnik nie wyglądał na zmęczonego. Wręcz przeciwnie. Przyśpieszał. Nie był już powolny i metodyczny. Ogarniał go szał, wściekłość. Adrenalina krążyła w jego krwi, pompowała agresję. I nagle przestał. Czy to już był koniec? Konwulsje wstrząsały jego niedoszłym zabójcą. Sięgnął do pasa i odkorkował buteleczkę, kierując ją prosto do ust oprycha. Rany zaczęły się goić.
- Wielcy bogowie, on jeszcze nie skończył… – Cichy, podniecony szept uciekł zza jej warg. Skłamałaby przed sobą, gdyby powiedziała, że ten widok jej się nie podobał ale był taki… inny. Valdoran nie przejawiał skłonności do zbędnego okrucieństwa. Aż do dzisiaj…
Strażnik dyszał. Patrzył na krwawą miazgę pod sobą. Sam również upił łyk z małej flaszki w dłoni. Szkoda było ją całą wykorzystywać na ścierwo na bruku.
- Jakie to uczucie, co? Być całkowicie w mojej mocy? Miłe? Przyjemne? Podniecające? Przyznaj się, podoba ci się, prawda? – Szydził. Okrutnie i bezwzględnie szydził z człowieka, który sekundę temu był na skraju śmierci.
- Bezmózga… Bestia. S… Stworzyłem cię!
Usta Szczura scaliły się i zasklepiły, mógł normalnie mówić, ale ciężar na brzuchu utrudniał oddychanie.
Valdoran przewrócił oczami. Jeszcze jeden stary motyw.
- Nie ty naiwny idioto. To ona mnie stworzyła. Ty najwyżej niechcący kopnąłeś kamyczek, który z czasem wywołał lawinę. – Splótł ze sobą palce i strzelił stawami. Odetchnął głęboko. Czerwona mgiełka przed oczami ustąpiła. Znów myślał trzeźwo. – No cóż, chyba czas to już kończyć, prawda?
Wybierz los ich obu...
ZemstaWojownik wstał i zapalił cygaro. Z sakwy wyciągnął jeszcze jedną, ostatnią buteleczkę. Trochę większą od poprzedniej. Rzucił ją na brzuch Myselisa, który odruchowo zacisnął na niej ręce.
- Pij. Puszczam cię wolno. Zapaskudziłeś całą ulicę. Śmierdzi aż tutaj. – Końcówka cygara rozżarzyła się, a w niebo popłynął dym o zapachu orzechów.
Szczur gorączkowo usiadł i odkorkował butelkę. Nie zważał na plamę na spodniach, ani na zszarganą dumę. Pił, pił leczniczy, orzeźwiający eliksir. Planował co zrobi. Ucieknie stąd, zacznie nowe życie, pozbędzie się tego przeklętego noża! Bo musiał być przeklęty, sprowadził umarłego zza grobu. Tak. Przetopi go i zrobi z niego symbol jakiegoś boga. Odkupi swoją duszę, pójdzie do klasztoru!
Język w końcu wysłał do mózgu informację. Ciecz była obrzydliwa. Zwymiotował zalegającą mu w gardle jego własną krew wraz z odrażającą, piekącą substancją.
- Ty kurwo, co to jest?! Coś ty mi dał?! – Rozbił szkło na ulicy, ochlapując się zawartością. Złapał się za brzuch i spojrzał nienawistnym wzrokiem na Valdorana.
Strażnik stał nieopodal i przyciskał do szarych spękanych ust drobną, bladą dłoń Ismeny Faraag. Nonszalancko pstryknął tlącym się niedopałkiem w stronę Myselisa, który usłyszał tylko jedno jedyne słowo.
- Nafta.
A potem był już tylko krzyk.
OdkupieniePalce zacieśniały się na podrygującej szyi. Był jego. To był już koniec. Pięć lat myślał o tej chwili, a ona nareszcie się wypełniała. Pod sobą miał już tylko zniszczonego, zszarganego, czekającego na śmierć człowieczka. Odrażające gulgotanie krwi, śliny i innych uwięzionych w gardle płynów było dla Valdorana jak najsłodsza muzyka. Zaryzykował rzut okiem na swoją Panią. Wpatrywała się w niego z podziwem. Niemymi ruchami ust podżegała go do działania. Niemal ją słyszał jak krzyczy „Zabij go! Zabij! Zrób to dla mnie! Zdepcz robaka, wyrwij chwast!” Cholerna sadystka.
Opór słabł. Szczur przestawał się trząść. Lodowate wyczekujące szpony Śmierci łagodnie gładziły go po twarzy. Przyzywały do siebie, a on był już na nią gotów.
Światło. Zajączek tańczący na zmasakrowanej twarzy. Odznaka.
Uścisk zelżał. Valdoran bezlitośnie oderwał Myselisa od słodkiego wybawienia śmierci.
- Zabrałem ci już wszystko. Godność, dumę i chęć do życia, Szczurku. – Dalej go trzymał, ale już nie uciskał na drgającą krtań. – Ciekawe uczucie, prawda? Być zdanym na łaskę kogoś silniejszego. Nie możesz go przekupić, nie możesz go pokonać. Możesz tylko czekać na koniec. Bezprawie jest dobre tylko wtedy kiedy działa na twoją korzyść, czyż nie?
Przybliżył się do na wpół wygojonej krwawej miazgi.
- Na twoje szczęście, to ja, nie ty, jestem tutaj prawem.
Suche, spękane i szare wargi przylgnęły do rozciętego czoła. Długo, długo smakował żelazistą ciecz, na przemian zaciskał i rozluźniał nacisk na gardło pokonanego przeciwnika. W końcu przestał i położył dłoń na jego policzku. Jakby był jego kochankiem odpoczywającym po słodkiej, gorącej i namiętnej nocy.
- Wszystko co twoje, jest teraz moje. Przebaczam ci.
Po chwili już stał. Otrzepując się z kurzu, powiódł oczami po otaczających ich gapiach. Wydawało się ich być znacznie, znacznie więcej. Koniuszkiem języka zebrał z kącika ust ostatnią kroplę plugawej krwi.
- Chodź, moja Pani. W tym mieście nic już na nas nie czeka.

Obrazek wyżej przerobiony przez ID 199 ♥ many thanks
Awatar od Enai, której już z nami w grze nie ma
Pokoik był mały, ciemny, ale ciepły i przytulny. Malutka olejna lampka odrobinę rozświetlała mrok nocy swoim złocistym, chybocącym się blaskiem. Las za oknem oddychał wichurą. Gałęzie przydomowej jabłonki bezskutecznie chłostały twarde szkło szyby. Jeśli zaś pokusiłyby się o coś więcej to zawsze pozostawały okiennice.
Kobieta bezszelestnie wsunęła się do pomieszczenia. Długa, luźna koszula nocna wydymała się lekko przy każdym kroku, rzucając na ścianę fantastyczne cieniste kształty.
- Jak mu idzie? – Zapytała głosem zawieszonym gdzieś pomiędzy szeptem a westchnieniem, a jej słowom zawtórował zawodzący jęk wiatru za grubą ścianą domu.
Przy niedużym stoliku, na taborecie, siedział mężczyzna. Chociaż trzymał się dobrze, jego przydługie włosy były już szpakowate, a oddech i głos kaleczyła niezdrowa chrypka. Ubrany był w zwykłe, choć porządne i ładnie skrojone spodnie i koszulę.
- Uczy się. Przyswaja to, co mu mówię, ale nie ma w tym pasji. To przykry obowiązek, za który kiedyś nas przeklnie. – Oddech był krótki, przerywany i mokry. Ten człowiek powoli umierał. Może za trzy lata, może za pięć, ale przewlekła choroba toczyła jego płuca jak zgnilizna wwierca się w drzewo. Imponujące mięśnie wyrobione przez niebezpieczeństwa i ciężką pracę pozwalały przypuszczać, że wciąż był silny i zdrowy. Gdyby tylko nie te płuca...
Pod ramieniem miał chłopca. Siedział na krześle. Oddychał spokojnie, z mięciutkim policzkiem złożonym na kartach grubego tomu pełnego formułek i słupków obliczeń.
Mężczyzna obejmował go jedną ręką. Jego syn. Jego największy skarb.
Starszy człowiek powoli wstał. Dziecko tylko na krótką chwilę zgubiło rytm jednostajnych oddechów. Kilka razy zakasłał w chusteczkę, a choć wśród lepkiej flegmy można było dostrzec różowawe, wijące się jak zdradliwe węże niteczki, ten krótki akt wydawał się go pokrzepić. Wyprostował się. Dumny, silny i niezachwiany.
Oczy kobiety rozjaśniły się, na krótki, nieskończenie mały moment wygładzając wszystkie zmarszczki, zmazując kurze łapki i przywracając uśmiech na tę niegdyś piękną, pełną życia twarz.
- Rosa, on cierpi. – Te słowa, choć ciche, łagodne i pełne miłości, były jak katowska nahajka. Trzasnęły niemym hukiem, zagłuszając skowyt huraganu za oknem.
Mężczyzna ujął jej dłonie w swoje własne i przycisnął do ust.
- Nie będzie z niego kupca. Przyjmę terminatora. Gothar jest mądry, ale brak mu tej odrobiny kupieckiej chytrości. Musimy go odesłać. Tak jak mówił twój brat.
- Czy… Czy wystarczy nam? – Rosa zaniepokoiła się głęboko. Nie cierpieli biedy, ale posyłać do miasta? Do Athway? Przecież to tak daleko, tyle pieniędzy, tyle zmartwień…
- Wystarczy najdroższa. Przewidywałem to już od pewnego czasu. Zbierałem, odkładałem. Przez pewien czas będziemy żyć skromniej, ale prawie tego nie odczujemy. Po prostu będziesz musiała oszczędniej korzystać z korzennych przypraw.
Zaśmiali się cicho. To był smutny śmiech, ale jakże teraz potrzebny. Kiedy Rosa się śmiała, Mared na nowo się w niej zakochiwał. Myślał o niej. A jak nie o niej, to o ich dziecku.
Wziął Gothara na ręce i z troską położył go do łóżka. Niemal od razu jego chłopięce rączki znalazły wypchanego puchem, szmacianego łosia. Na którym brat jego matki wyhaftował niebieską nitką oko. Oko wpisane w sześciokąt.
Mared pogładził długie blond włosy swojego syna. Był jeszcze przed postrzyżynami. Na wiosnę oddadzą go do Szkoły Sztuk.
- Śpij synek. Czeka cię wielka przyszłość. Niestety my nie będziemy jej częścią.
Sala była przestronna. Światło słońca wpadało przez ogromne przeszklone okna i odbijało się od wypolerowanych marmurowych płytek, zalewając pomieszczenie i rażąc po oczach tych, którzy gapiowato rozglądali się dookoła, zamiast patrzeć w swoje własne kartki.
Klasę wypełniało około pięćdziesięciu biurek. Przy każdym siedziało dziecko w wieku dziesięciu lat. Zarówno chłopcy, jak i dziewczynki, ubrani byli w proste, zgniłozielone mundurki z żółtymi chustkami na szyi. Większość chłopców poszła za ostatnim trendem bandyckiej mody i zawiązywali je sobie tak, żeby węzeł znajdował się z tyłu. Sukienki dziewczynek kończyły się odrobinę powyżej kostek, eksponując białe skarpetki. Chłopcy mieli czarne, wystające z długich nogawek spodni.
Szkoła Sztuk miała dobre zaopatrzenie mundurowe i bardzo hojnych sponsorów. Była w stanie zapewnić swoim podopiecznym uniwersalny, nowoczesny i wygodny strój.
Pomimo obecności pół setki dzieciaków, w klasie panowała głucha cisza. Był czas nauki samodzielnej. Uczniowie uczyli się sporządzać swoje własne notatki, czytać ze zrozumieniem i optymalizować tempo pracy. W tym wypadku był to prosty podręcznik o roślinach i ich właściwościach. Coś, co znała każda wiejska babka.
W Athway bardzo ceniono każdą formę wiedzy. Gdzie indziej ludowe bajania mogli zbywać machnięciem ręki. Tutaj katalogowali wszystko, drogą eksperymentów weryfikowali wiedzę i zamykali ją w księgach spoczywających w trzeciej największej Bibliotece świata, która z całą stanowczością zasługiwała na wielką literę w nazwie.
Skrobanie piór przerywało tylko okazyjne ciche kaszlnięcie, lub szelest przewracanej strony. Pan Oktos, nauczyciel pilnujący dzisiaj porządku w klasie, spokojnie ćmił sobie fajkę i czytał książkę. Sądząc po kolorowych, ozdobnych literach z przodu, prawdopodobnie znacznie bardziej ekscytującą niż podręczniki, nad którymi siedzieli uczniowie. Miał cichą umowę ze swoimi podopiecznymi. Oni nie skarżą nauczycielom, że sobie popala, a on ich nie wyrzuca z klasy jak ciumkają karmelki. Zresztą, sam uważał, że to wspomaga koncentrację. Perfekcyjna protokooperacja.
- Sam wyglądasz jak baba, głupku!
Są jednak rzeczy, których zwyczajnie nie wolno mu było tolerować.
- Dass! – Zawołał i kiwnął palcem w górę. – Wstań.
Chłopiec o jasnych, nieco przydługich blond włosach posłusznie wstał z miejsca. Usadowiony był niedaleko okien. Słońce błyszczało w jego lśniącej czuprynie, nadając mu wygląd aniołka, który właśnie coś zbroił. Policzki płonęły mu czerwienią pod tarciem pół setki par oczu. Nareszcie coś się zaczęło dziać! Dzieciaki były podekscytowane. Przez klasę przebiegła szemrząca fala chichotu.
- Powtórz co powiedziałeś.
Chłopiec zwiesił wzrok i wymamrotał przeprosiny.
- Nie słyszę cię! Powtórz, coś powiedział, bo udamy się do pani Parker!
Wizja pani Parker z tymi jej siwymi, krótkimi włosami, szczekliwym głosem i upiorną linijką, natychmiast poderwała młodego Dassa do działania.
- No bo… No bo panie psorze, Miktih powiedział, że wyglądam jak baba. A to nie moja wina, że mam takie włosy! No i jeszcze… – Ale pan Oktos go już nie słuchał. Coś mu tu nie pasowało. Odszukał wzrokiem Miktiha. To był jeden z tych łobuziaków, którzy sprawiają trochę problemów i nieco zbyt często trafiają do kozy. Był pierwszym podejrzanym przy zatkanej toalecie albo pomazanej ścianie, więc łebski chłopak mógłby spróbować go wrobić. Jednakże dostrzegał dwa problemy.
Problem pierwszy: Zaszokowana twarz Miktiha utwierdzała go w tym, że blondyn mówi prawdę.
Problem drugi: Miktih siedział pod ścianą. Dziesięć rzędów od Gothara. A on sam nie usłyszał nic.
- Dość! – Przerwał tyradę przestraszonego ucznia. – Reszta niech wraca do pracy, pamiętajcie, że sprawdzę wasze notatki! Dass, pakuj się na jednej nodze i biegiem za mną. Wydaje mi się, że ktoś chciałby z tobą pogadać.
Czekał na niego. Niezwykle wysoki. I całkiem łysy. Ten człowiek wyglądał jakby od dzieciństwa spał na madejowym łożu. Jakby ktoś go rozciągnął, rozwałkował jak ciasto na stolnicy. Jego kości wydawały się kruche, łysa, pokryta tatuażami głowa lśniła w świetle słońca, rozbijanym na milion promieni przez mozaikowe szyby w oknach. Ale te oczy… Te granatowe, przenikliwe oczy były jak włócznie. Ostre, szybkie, skupione. I śmiertelnie niebezpieczne dla tego, kto znalazł się po drugiej stronie. Osadzone głęboko w oczodołach poruszały się spokojnie, ale były to ruchy jadowitej żmii wylegującej się w słońcu. Gotowe do działania w każdej chwili. Nigdy naprawdę nie odpoczywające.
Taron Kateran. Tylko tak się przedstawił. Nie powiedział czy jest profesorem, ani doktorem. Mógł być nawet jakimś dziekanem. Gotharowi powiedział tylko tyle. Imię i nazwisko, które nic, a nic mu nie mówiły.
Chłopiec siedział skulony w sobie na twardym krześle. Niezwykle wysoki mężczyzna krążył wokół niego i masywnego, orzechowego biurka, po drugiej stronie którego siedział. Narozrabiał. Przerwał lekcję i obarczył winą kolegę, który nic nie zrobił. A przecież słyszał go tak wyraźnie! Jakby powiedział mu to prosto do ucha, wcale nie siedząc niemal po drugiej stronie wielkiej sali. Wyglądał, jakby się cały czas zastanawiał, ale te ciemnoniebieskie, lśniące kulki nie przestawały się wpatrywać w Gothara, który czuł się coraz mniejszy. I mniejszy. I jeszcze mniejszy.
Mężczyzna w końcu zasiadł za biurkiem. Splótł ze sobą dłonie. Nawet palce wydawały się być nienaturalnie długie. Jakby był pająkiem, albo innym potworzyskiem, o których czytał w książkach, na które był jeszcze zdecydowanie za mały. Nawet kiedy siedział, Gothar musiał podnosić głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. Nie wytrzymywał i musiał spuścić wzrok. Na szyję, na podbródek. Byle nie na to iskrzące spojrzenie…
- Gothar Dass, czy tak? – Zapytał w końcu. Miał miły, łagodny głos. Mówił cicho, spokojnie i grzecznie.
- Tak panie pso… Proszę pana. – Odpowiedział tylko. Już dawno nauczył się, że w nieznanej sytuacji najlepiej jest odpowiadać tylko na to, o co zapytają. Żadnych tłumaczeń, o ile nie poproszą.
- Pan Oktos powiedział mi, że przed chwilą w klasie zaszła ciekawa sytuacja. Opowiesz mi o niej? Prawdę?
Gothar się zmieszał. Nie przygotował jeszcze wersji wydarzeń, którą mógłby zawsze powtarzać i nauczyć się jej na pamięć. Odchrząknął parę razy i przekręcił się na krześle. Grał na czas, próbując wymyślić, jak tu przedstawić się w jak najlepszym świetle.
- No więc… Siedzieliśmy wszyscy w klasie, robiliśmy notatki, ja siedziałem i też pisałem, gdy nagle usłyszałem, że Mikith mówi głośno, że wyglądam jak baba. Chciałem mu coś powiedzieć, ale pan Oktos kazał mi się spakować i przyjść do pana.
Taron uniósł brew, a na jego twarzy wykwitł lekko rozbawiony, powątpiewający uśmieszek. Gothar się zdziwił. Przecież powiedział, co mu kazał, czemu tak się patrzy?
- Tak było? Naprawdę powiedziałeś mi wszystko, synku? – W głosie mężczyzny nie było złości, jedynie uprzejme wyczekiwanie. Wpatrywał się w chłopca. Długo, prawie nie mrugał. W końcu musiał pęknąć.
- Nn… Nie proszę pana. Ja mu powiedziałem, że jest głupkiem, że o mnie tak mówi. – No i pękł. Czerwony jak piwonia, spuścił wzrok. Nie dał rady. Ten wzrok… On go dusił, zmuszał do powiedzenia prawdy bez linijki, bez rzemyka. Jedynie to… Oczekiwanie. To wszystko, co było potrzebne, żeby go zmusić do gadania.
- No właśnie, synu. Prosiłem cię, żebyś powiedział prawdę. Próbowałeś mnie okłamać. Wiesz, że mogę za to wyciągnąć konsekwencje?
Gothar milczał. Wiedział. Ale nie chciał mówić. Mogli go zbić, mógł dostać karę sprzątania. Mogli zrobić wiele rzeczy.
- Nie chcę tego robić, więc umówmy się, że od tej pory mówimy tylko prawdę, dobrze? Żadnego kręcenia, żadnego zatajania czegokolwiek.
Blondyn tylko pokiwał głową, zbyt zdumiony, żeby wykrztusić słowo.
- A teraz powiedz mi jedną rzecz. – Mężczyzna znowu wstał zza biurka i pokazał się w całej okazałości. – Czy widziałeś kogoś, kto ubierał się tak jak ja?
Wyglądało na to, że miał na sobie szatę. Miała piękny błękitny kolor i złote ornamenty. Lśniła tym charakterystycznym aksamitnym blaskiem. Na kloszu miała wyhaftowane oczy. Oczy wpisane w sześciokąt. Identyczne z tym, które na misternym łańcuszku zwisało z szyi pana Katerana.
Umówili się, że będą mówić prawdę.
- Tak. Wujek, brat mamy nosił taką samą sukienkę. – Odpowiedział. Chwilę potem zdał sobie sprawę z tego, CO powiedział.
Ale Taron Kateran tylko się uśmiechnął i uprzejmie go poprawił.
- To nie sukienka, ani szata, tylko szerokie spodnie, zobacz. – I na dowód wsunął dłoń między kolana. To były spodnie, nie ulegało wątpliwości. Z niezwykle obszernymi nogawkami. Podniósł z biurka kawałek papieru. – Tak… Matka - Rosa. I tyle. Żadnego nazwiska. Twoja mama nie była szlachcianką, prawda?
- Nie, tato jest kupcem i dorobił się nazwiska. Mama jak się z nim ożeniła to dostała nazwisko. Dass. Takie jak ja.
Mężczyzna zastanowił się przez chwilę.
- Młodzieńcze, czy wiesz, co tak naprawdę się wydarzyło? Nikt nic nie powiedział. Ale twój kolega myślał o tobie. Bardzo, bardzo intensywnie. I ty to usłyszałeś. Usłyszałeś jego myśli.
Jego ton był rzeczowy, jakby tłumaczył to, jak powstał kamień leżący gdzieś na łące.
- Prze… Przeczytałem mu w myślach? – Blondwłosy chłopak nie dowierzał własnym uszom.
- Tak. Masz zadatki na bycie jednym z nas. Słyszałeś kiedyś o psionice? Niewidzialnej Sztuce? To rzadki dar, zwłaszcza w dzisiejszych czasach.
Chłopiec zastanowił się. Coś mu kiedyś mówili…
- Wujek raz o tym mówił. On jest tym… psonikiem?
- Tak. A ty masz okazję już teraz zdecydować o swojej przyszłości.
Athway nigdy nie zasypiało. Noc od dnia różniła się tylko tym, że zamiast bycia skąpanym w świetle porannego słońca, miasto mieniło się ciemnozłocistym blaskiem setek pochodni. Kiedy raz w tygodniu nadchodził powszechnie przyjęty wieczór zabaw i hulanek, ludzka tłuszcza wylewała się na ulice, tańczyła na bruku i szturmowała tawerny, bary, pijalnie i burdele. Strażnicy mieli pełne ręce roboty, a żebracy i kieszonkowcy tylko zacierali ręce, węsząc obfity łup. Ciepłe, wiosenne powietrze tylko intensyfikowało charakterystyczną woń alkoholu, dymu z najróżniejszych źródeł i zwykłego, ludzkiego potu. Muzyka z rozstrojonych skrzypiec i gwar niosły się daleko i wysoko. Do wiecznie zapracowanego portu i do cichych, górujących nad Athway, wież i okien Szkoły Sztuk.
Szkoła Sztuk miała dość liberalne podejście w kwestii używek tak długo, jak nie kolidowały z wynikami w nauce. Wszak powszechnie znaną przez niemalże każdego studenta i pracownika tajemnicą był podziemny handel co ciekawszymi wymysłami tutejszego Wydziału Zielarstwa, Alchemii i Ziołolecznictwa. W wieczory takie jak ten, prywatna szkolna straż przymykała oko na powracających z radosnego balowania podopiecznych.
Proste, twarde łóżko ugięło się pod nim, a deski zaskamlały boleśnie, kiedy rzucił się na materac. Głowa już go zaczynała boleć, świat kręcił się nieprzyjemnie, a każdy cal jego ciała wydawał się żyć własnym życiem. Tylko raz tak się sponiewierał i pamiętał to jak wczoraj. Gothar uśmiechnął wbrew sobie, łykając gorzkie łzy, zachłystując się szlochem.
To było pięć lat temu… Jeszcze włosy nie zdążyły mu do końca ściemnieć. Tego samego dnia udało mu się nareszcie zdobyć błękitny mundur. I zaraz potem wyszli pić. O tym, co się działo słyszał tylko z opowieści, ale rano przejmujący ból ucha i ramienia bardzo szybko przypomniały mu o dwóch pamiątkach. Ktoś wykorzystał jego stan i sprawił mu gustowny kolczyk i tatuaż. To miała być ostatnia noc szaleństwa przed oddaniem się w służbę Auppenserowi, pójście drogą rozsądku, umiarkowania i spokoju ducha. Wytatuowany na przedramieniu, wyjątkowo szczegółowy mózg ze wpisanym w niego symbolem Śpiącego Boga Psioników już zawsze miał mu o tym przypominać. Ot taka tradycja. Na gimnastyce, gdzie każdy był prawie że nagi, widział ślady takiego ostatniego wieczoru kawalerskiego nawet na starszych, poważnych mistrzach. I to nieraz znacznie bardziej imponujące od tych, których sam się dorobił.
Brzydził się sobą. I wiedział, po prostu wiedział, że jego własna matka też się nim brzydziła. List, który ściskał w pięści był napisany na papierze, ale parzył i kaleczył jak rozpalony nóż. Już nie zaczynała „Kochany synku”. Teraz był już tylko „Synem”. Chłód wylewający się z jej słów ranił jego serce długimi soplami.
…Ojciec dzisiaj zmarł… Nie mogę Ci dłużej przysyłać pieniędzy… Jesteś dorosły, poradzisz sobie… Nawet go tam nie było! Nie trzymał jego ręki, nie spojrzał ten ostatni raz w jego roziskrzone oczy! Jego ojciec, jego kochany, jedyny tata, największy przyjaciel umarł, wierząc, że jego jedyny syn jest rozrzutnikiem i marnotrawcą, który trwoni pieniądze, które miały iść na jego naukę, na jego przyszłość!
Gothar leżał. I ryczał, łkał jak dziecko, jak zranione zwierzę. Krew zalewała mu oczy, a w uszach piszczało ciśnienie. Słyszał drgania, mebli, wibracje podłogi. Powietrze wypełniało się znajomym ozonem…
O Auppenserze!
Twoje ślepe oczy widzą wszystko.
Spoglądają na mnie i czuwają nad równowagą mojego życia.
O Śpiący!
Ty czynisz Sztukę Niewidzialną dla mnie widoczną.
Tyś jest czujny, neutralny, bezstronny.
Moje ciało Twą świątynią, mój umysł Twym wyznawcą.
Moje czyny Twoją wolą, moja myśl Twoją myślą.
Obdarz mnie ostrością wizji i czystością intencji.
Siłą ciała i woli.
Abym mógł służyć Tobie i wszystkim ludziom!
Modlitwa sama na niego spłynęła. Jego usta poruszały się niezależnie od niego. Krew w głowie przestawała pulsować, a po krwotoku pozostały dwie małe plamki na szorstkim kocu. Poczuł Go. Jego bóg… On spojrzał na niego swoimi niewidzącymi oczami!
- O Auppenserze! Och mamo, tato, przepraszam was! Błagam, wybaczcie mi! – Wychlipał w koc. Nikt go nie mógł usłyszeć, ale chciał, och jak bardzo chciał, żeby teraz o tym wiedzieli! Jaka szczera, bolesna jest jego skrucha, gorycz zawodu wylewająca się z listu była chininą osiadającą na języku. Już wiedział, co musiał zrobić.
Jego przedramiona piekły i krwawiły. Zaciśnięte z bólu zęby utrudniały oddychanie. A ono było przecież tak ważne! Oczy go paliły i zaczynały łzawić. Sytuacja była bardzo poważna. Auppenser. Musi go wezwać. On mu da siłę. Przymknął oczy i się skupił. Poczuł orzeźwiający smak ozonu. Powietrze wokół niego jakby zafalowało...
O Śpiący!
Ty czynisz Sztukę…
- Dass! – Potężny wrzask przetoczył się echem w świeżym, otwartym powietrzu gimnazjonu. Nadnaturalnie głośny odbijał się w mózgu jak kauczukowa piłeczka w ciasnym korytarzu. Gothar otworzył oczy i ciężko wypuścił powietrze z płuc.
Cała jego grupa krzywiła się i zasłaniała uszy w daremnej próbie wyciszenia ostrego głosu. Trener wszedł do wyrysowanego w piasku koła i stanął pomiędzy dwójką walczących. Jego potężna sylwetka i twarde jak skała mięśnie przysłoniły Gotharowi przedpołudniowe słońce. Psionik przełknął gęstą ślinę. Wpadł jak śliwka w kompot.
- Myślałem, że wyraziłem się jasno. – Mężczyzna skrzyżował ręce na tytanicznej klatce piersiowej. – Żadnych magicznych, ani psionicznych, ani żadnych innych zdolności na tej macie! Wszyscy wiemy, że umiesz to i owo, panie Dass, ale w tym momencie powinienem cię zdyskwalifikować, oblać i zaprosić na zaliczenie w przyszłym roku! Co masz mi do powiedzenia, młody człowieku? I schowaj nóż jak będziesz do mnie mówił.
Gothar wyprostował się i schował czyste Kukri do pochwy przytroczonej do paska na jego lędźwiach. Cofnął się z szacunkiem o krok i lekko skłonił przed Serwanem Abidahem. Zerknął na swoją partnerkę do walki. Lauren nawet się nie spociła. Oddychała odrobinę szybciej niż zwykle, ale to pewnie dlatego, że jej ciosy były potwornie szybkie. Gothar nie miał z nią absolutnie żadnych szans w otwartej walce. Jej nóż był czerwony od krwi. Jego własnej krwi.
- Bardzo przepraszam trenerze Abidah, ale zadziałał u mnie odruch. Sparował mnie pan z jednym z lepszych walczących w grupie. Byłem pewien, że kolejne cięcie znowu mnie trafi.
Krople krwi ściekały po drżących nadgarstkach psionika i spadały na piach, żłobiąc w nim maleńkie karminowe kratery. Jego naga klatka piersiowa była pokryta lśniącym potem i czerwonymi smugami. Było mu wstyd. To, co zrobił było po prostu oszustwem. Całym sensem tych zajęć był trening fizyczny, by ostrość ciał psioników dorównywała ostrości ich umysłów. A jemu szło, lekko mówiąc, tak sobie.
Kilkanaście par oczu wpatrywało się w tę scenę. Kilka z nich nie bez drobnej satysfakcji. Gothar może nie był szczególnie nielubiany, ale jego specyficzna maniera potrafiła czasami kogoś urazić, więc utarcie mu nosa przy wszystkich musiało sprawiać pewną niezręczną przyjemność jego kolegom. Wszyscy, bez wyjątku, mieli na sobie wyłącznie krótkie bawełniane spodnie spięte cienkim paskiem, do którego przytroczona była pochwa z ciężkim zakrzywionym nożem. Lauren i druga dziewczyna, stojąca w kręgu gapiów Kaylee, wyróżniały się wyłącznie przepaskami z elastycznych bandaży zasłaniającą piersi i przytrzymującą je w miejscu. Wysportowane ciała mężczyzn i apetyczne kształty dziewcząt mogły stanowić nie lada gratkę dla prześlizgujących się po nich oczu postronnych, ale sami adepci nie wyglądali na zainteresowanych. A przynajmniej nie tutaj. To były zajęcia sportowe, nie mieli czasu na wstyd, czy podniecenie. Na dobrą sprawę nosili te skromne ubiory raczej ze względów praktycznych i higienicznych. No i nikt raczej nie chciał zanadto gorszyć młodszych podopiecznych Szkoły Sztuk.
Prawie każde z nich miało jakiś tatuaż lub kolczyk. Nierzadko jedno i drugie. Często z motywem oka - pamiątka ostatniej szalonej nocy przed oddaniem się ścieżce Niewidocznej Sztuki i zostaniu sługą Auppensera.
Serwan pogładził swoją krzaczastą brodę. Przeczesał włosy barwy ciemnego kasztana. Wyraźnie nad czymś się zastanawiał. Gotharowi wróciło odrobinę nadziei. Może miał jeszcze szansę?
- Mhm… Lauren, podejdź tu proszę. – Wskazał miejsce obok siebie, a adeptka niemalże tam podfrunęła. Nomadka. Uczyła się w kierunku psychoportacji, sztuce psionicznie wspomaganego przemieszczania się. Ale przez całą walkę wykorzystywała jedynie naturalną siłę swojego ciała. Walczyła fair. Jej długie blond włosy rozwiały się jak aureola. Nagle uwolniona energia była żwawa i skoczna jak młody ogier. – Powiedz mi, tak szczerze, czy szanowny pan Dass dałby radę cię pokonać bez pomocy psioniki?
Dziewczyna spojrzała na Gothara. Krwawił. Dyszał i krzywił się z bólu i porażki. Odpowiedź była do przewidzenia.
- Nie, trenerze. Wybacz mi Gothar, dobrze pływasz, skaczesz i biegasz też nie najgorzej, ale jakbym chciała, to mogłabym cię dzisiaj zabić tym Kukri.
Psionik wyszczerzył zęby w zażenowanym uśmiechu. Miała całkowitą rację i wszyscy to wiedzieli. Może mógłby walczyć na równi z trzema z szesnastu kolegów z grupy. Lauren się do nich nie zaliczała.
- Dziękuję ci za szczerość. Wracaj do grupy, pięć. A ty, Dass, przypomnij mi proszę, w jakiej specjalizacji czujesz się najlepiej?
To pytanie go zdziwiło. Zwykle na zajęciach sportowych wszyscy ćwiczyli to samo, niezależnie od obranego kierunku. Oblizał nerwowo wargi i podniósł głowę tak, by móc spojrzeć w zaskakująco łagodne oczy Serwana.
- Ja… Psychokinetyka i Metakreacja trenerze.
Mężczyzna pokiwał z uznaniem głową. Wyraźnie mu to trochę zaimponowało.
- Proszę proszę, chcesz być na raz Kinetykiem *I* Twórcą? Ciekawe… Grupa! – Adepci stanęli na baczność, wzbijając w powietrze drobną chmurkę kurzu i piasku. – Koniec zajęć! Dobra robota. Ranni niech idą do Skrzydła Szpitalnego. Połatają was tak, że nawet nie zostaną żadne blizny.
Raz jeszcze spojrzał na Gothara.
- A z panem, panie Dass, jeszcze nie skończyłem. Nie zaliczyłeś pan dzisiaj, żeby nie było co do tego wątpliwości. Na następnych zajęciach udowodnisz swoją wartość. I nie zrobisz tego dla mnie, tylko ku chwale Auppensera, czy to jasne? Dziękuję. Rozejść się!

Postać archiwalna, pamiątkowa, raczej nie do grania.
Derrick Ferhyst
Słuchajcie moi drodzy, bo pieśń dziś dla Was mam!
O starym marynarzu, czcicielu czarnych dam.
Derrick go nazwali i wkrótce wybył w świat.
Śladami swego ojca, bo też był z niego chwat.
Na statku ojciec zginął, marynarski los.
Lecz zanim to się stało, zostawił tłusty trzos.
Pasja zapłonęła, jak suchy letni las.
I gdy piętnaście skończył, wypłynąć przyszedł czas.
Zaczął długą drogę: Stąd do kapitana.
Od zera zaczynając, w zęzie po kolana.
Męki znosił dzielnie, harował całe dnie
Spoglądał na horyzont, gdy tylko było źle.
Słony zapach morza i słodkie szumy fal
Do snu go kołysały, gdy serce ściskał żal.
Naprzeciw skwarze słońca i lodowatym krom
Wychodził, bo wiedział, że daleko czeka dom.
Przygód miał od liku, skarby się mnożyły.
Doświadczenia tylu lat wciąż mu dodawały siły.
Z akwamarynem sztylet, kapelusz pognieciony
Przypominały mu rodzinne, drogie strony.
Piratom, co zuchwale w nocy się skradali,
Prosto z ich ładowni zwinął topór z Mrocznej Stali.
Gdy szepnął jedno słowo, broń się rozbudzała.
I w największego zucha panikę złą wlewała.
Wielkim był on chłopem. Niedźwiedź, a nie wilk!
Gdy w karczmie ktoś zaczepiał, on wstawał i ten milkł.
Choć znacznej był postury, to zręczność w palcach miał.
Na dzikim pełnym morzu, największe żagle szwał.
Gdy lat miał już trzydzieści i cztery, mówię Wam.
By skrócić długą drogę, do Diabła weszli Bram.
Straszliwy jest to przesmyk, znikają w nim żeglarze,
Lecz kapitan, stary pijak, strasznie sprzeciw karze.
Wtem z ciszy bez uprzedzeń, pod kilem wir się otwarł.
I choć załoga dzielna, korwetę piękną porwał.
Przez nicość przepłynęli, wyszli z drugiej strony.
Do strasznych grot Podmroku, gdzie każdy był szalony.
Echo ich okrętu na skałach rozbitego
Poniosło się daleko, w ciemności nieznanego.
Potwory najstraszliwsze wypełzły z ciasnych kątów,
Pożerać towarzyszy zaczęły bez wyjątków.
Grupka się ostała, pochodnie przygasały.
Już każdy się pożegnał, bo nikt nie wyjdzie cały.
Wtem stwory się rozpierzchły, wiedzione wielkim strachem,
A Derrick resztą ciskał, niczym brudnym łachem.
Topora czerń błyskała, ciemniejsza niźli noc.
Ohydne przerażenie wtłoczyło nową moc.
Gdy skowyty już ucichły i ciszy nadszedł czas,
W nieznane korytarze poszli wszyscy wraz.
Duszne cienie dławią pochodni nędzny płomień,
Podziemiom jest niemiły każdy słońca promień.
Gdy nagle, zbiegowisko! I fioletowe świece.
I straszna, dziwna muzyka, jak na demonicznym flecie.
Na skale rozciągnięta, krwawi i przeklina.
Mroczna elfka, cała przewiązana liną.
Szaty uroczyste ciało szczupłe oblepiają
Czarna ceremonia! Elfy coś śpiewają!
Chociaż drowka, to nie godzi tak jej pozostawić.
Marynarze obmyślili, jak się przeciwstawić.
Proch, odłamki, butle, załatwiona sprawa!
Pokrojone drowy dla pająków strawa!
Pięć eksplozji, ogień, gwoździe i szrapnele!
Rozgrzane do białości, płoną w czarnym ciele!
Dywan obrzydliwy, pająków wielkich roje,
Pełzną do swych szczelin, bo się ognia boją!
Derrick wbiega, łapie drowkę ogłuszoną.
Od dymu toksycznego prawie przyduszoną.
Cucą ją w obozie, ona nie rozumie!
Ludzkiego czy wspólnego, nic a nic nie umie!
W końcu się udało, tłumacząc z goblińskiego,
Jeden z towarzyszy popisał się swą wiedzą.
O Lolth im opowiedział, wcieleniu zła damskiego
Co każdego pożreć chciała, nieważne jak wiernego.
Kapryśna i złośliwa, wiecznie żądna krwi.
Nawet jej kapłanki, co dla niej chciała żyć.
Kazała ją zamęczyć, krwawo ofiarować,
Tę zdradę drowka, przysięgła rozrachować.
Choć Rivviny, Merrinth, bo tak się nazywała,
W dumnym domu D’Shala, korzenie swoje miała,
Wskazać drogę chciała, pomóc wyprowadzić,
Już i tak jej Lolth nie mogła bardziej zdradzić.
Wyrzutek, samotna, bez celu i bogini.
Tylko Derrick patrzy i nie wie co ma czynić.
Te szlachetne rysy, włosy jedwabiste,
Z czernią kontrastują, jak księżyc są srebrzyste.
Długa była droga, pełna niebezpieczeństw.
Czterech ich zaczęło, jeden skończył w niebie.
Kompani się rozstali, poszli w swoją drogę.
Zostawili elfkę z Derrickiem rannym w nogę.
Do obozu ich małego, gdzie lizali rany,
Kot przyczłapał bury, lekko przypalany.
Derrick go rozpoznał. „Grog!”, zakrzyknął nawet!
Kot ich pokładowy wciąż podążał za nim!
Wpełzł mu na kolana, rozmruczał się wesoło,
Marynarz zaniemówił, rozejrzał się wokoło.
I poczuł, jakby bełtem w swoje serce dostał.
Nie miał już nikogo, tylko kot pozostał.
Merrinth się przyznała, na dole im skłamała.
Bała się powiedzieć, że wspólny rozumiała.
Rzekła, że już dla niej w Podmroku miejsca nie ma.
I spytała, czy w Ilythiiri chce mieć przyjaciela.
Wkrótce się pobrali, Valkur był ich bogiem.
Wiatrów, marynarzy, a Umberlee wielkim wrogiem.
I tak wciąż podróżują, Derrick ma pół wieku.
A Grog jest zbyt leniwy, by zaprzestać biegów.
Dziękuję za gościnę, mnie już nie słuchajcie.
Dzielnemu Derrickowi wina dzban postawcie.
A kto nie chce, niechaj wyjdzie, w gniewie trzaśnie drzwiami.
Bo bohater tej ballady siedzi tu dziś z nami.

Erlin Faraag
Moja droga siostro.
Wiedz, że wszyscy byliśmy załamani, kiedy dowiedzieliśmy się o Twoim zniknięciu. Mama nosiła czerń przez pół roku, wyglądała Cię z okna, kilka razy znaleźliśmy ją płaczącą na Twoim łóżku, tulącą do siebie Twoją poduszkę. Papa niemal przestał się odzywać, a jego stan znacznie się pogorszył.
Wiem co się stało, mam szpiegów wszędzie. Wybacz mi proszę, ale nie mogę pozwolić, żeby stała Ci się kolejna krzywda. Widziałam w co Cię zmienili. Widziałam Twoje przerażenie. Widziałam też Shedrę i to, jak Ci pomogła. Wysłałam już do niej list z podziękowaniami i wyrazami mojej wdzięczności w złocie. Zanim zapytasz, nie, nie znałam jej. Pomogła Ci z dobroci serca. Tak samo jak Ojciec Thul.
Wszyscy wiemy o Tobie. I błagamy Cię: Wróć do domu. Papa chce Cię zobaczyć, póki jeszcze może. Przyjedź, pokaż się, pożegnaj z Papą. Uspokój Mamę. I powiedz, co u Ciebie.
~Ismena Faraag
Młoda półelfka ściskała w drobnej pięści zwitek gładkiego papieru. Cały list był napisany eleganckim, kaligraficznym pismem, które rozpoznałaby wszędzie. Miała dość krótkie, bo sięgające ramion jasnobrązowe włosy, które na koniuszkach mieniły się ciepłą miedzią. Miała raczej bladą cerę i podłużne, szlacheckie rysy, które mocno sugerowały rasę jej matki. A chociaż miała na sobie wytrzymały, podróżny strój, to damski siad na pięknej bułanej klaczy i gustowna, zielona peleryna zdradzały, że salony nie były jej obce.
Czując w brzuchu rozkoszne motylki, zapukała do drzwi. I roześmiała się. I śmiech ten opuścił ją dopiero na koniec dnia.
Dom rodziny Faraag dobrze ją reprezentował. Był duży, ale w ogóle nie czuć w nim było przepychu. Stał na wzniesieniu na obrzeżach miasta, nieco na bok od głównego traktu. Otoczony był przez podmokłe łąki, samotne drzewa i niewielki brzoskwiniowy sad. Wiatr rozsiewał zapach kwitnących wrzośców, a wieczorną ciszę przerywało wyłącznie okazyjne krakanie potężnych, upasionych od nasion gawronów.
Granatowy całun wpełzał na niebo, które z każdą kolejną minutą traciło kolejny strzępek soczystego różu, który jeszcze chwilę temu zalewał okolicę niemalże baśniową poświatą. Krótkie zagubione podmuchy rozbijały snop szarego dymu unoszącego się z wysokiego komina domostwa.
Dzień chylił się ku końcowi. Ludzie i ziemia szykowali się do odpoczynku.
To był dobry dzień. Jeden z najlepszych od czasu jej powrotu trzy lata temu. Wymienili się tyloma opowieściami! Papa tak się cieszył na jej widok! Nie mógł spuścić z niej oczu. Jej pokój wyglądał jak zatrzymany w czasie. Nawet świece były ciągle w tym samym miejscu, zupełnie jakby opuściła go godzinę temu, a nie przed sześcioma laty.
A teraz siedziały tu we dwie. Po raz pierwszy od bardzo dawna była sam na sam ze swoją siostrą.
Erlin opuściła widelczyk na mały talerzyk. Sernik, który mama upiekła razem z pokojówką smakował tak samo jak pamiętała – pyszny, słodki i lekki jak piórko. Tyle że od kilku minut zalegał jej w ustach jak rozmiękły karton.
- Ismena… – Zaczęła, ale nie mogła znaleźć odpowiednich słów. Nie widziały się tak długo, ale wyglądała tak jak ją zapamiętała. Piękna, o radosnym uśmiechu i rozognionych, okrutnych oczach, które łagodniały w obecności jedynie kilku osób na całym świecie. Jednak jej włosy tym razem nie wyglądały jak szalejąca pożoga. Były naturalnie mysie, lekko poskręcane. – Ja… Dziękuję, że do mnie napisałaś, bardzo, bardzo…
Siedząca naprzeciw niej czarodziejka pokręciła tylko głową. Ujęła dłonie Erlin w jej własne, tak bardzo podobne i zacisnęła. W iskrzących ognistą potęgą oczach zakręciły się łzy.
Niemal nikt nigdy nie widział Ismeny Faraag, Płomiennej Pani znad Trzeciej Oazy płaczącej. Szloch wydawał się rozdzierać wieczorną ciszę na strzępy, gdy młodsza z sióstr szybko okrążyła stół i przytuliła starszą. Mocno, tak jak nie przytulały się od prawie dwudziestu lat.
- Wtłoczyłaś w papę nową iskrę siostrzyczko. – Powiedziała Ismena, oddając uścisk swojej młodszej o trzydzieści lat siostry. – Szkoda tylko, że…
Kolejne słowa zdławiły gorzkie, wstrzymywane od wielu godzin łzy.
Nie wiedziała ile tak siedziały. Godzinę, dwie? Zamieniły ze sobą ledwie kilka słów, niezdolne do czegokolwiek więcej. Upłynęło wiele wody odkąd ostatni raz się widziały. Jeden dzień, w dodatku przepełniony rozmowami z mamą, papą i tym szkaradnym towarzyszem Ismeny nie był w stanie załatać wszystkich dziur.
Odziany na czarno młodszy sługa domu zapukał delikatnie we framugę drzwi. Chociaż trzymał się jak zwykle prosto i sztywno, jakby wykrochmalone miał nie tylko ubranie, ale i mięśnie, to minę miał nietęgą, a oczy podkrążone. Młodzieńcza twarz była blada a krótkie czarne włosy rozczochrane. Ale nikt go za to nie winił. Dzisiaj wszyscy mieli kłopoty ze skupianiem się na swoich obowiązkach.
- Pani Ismeno? Panno Erlin? – Zaczął miękkim głosem. – Już czas...
Szare oczy biegały po powierzchni niedużej, podniszczonej książeczki. Trzęsąca się ręka trzymała dużą lupę, która w zabawny sposób powiększała rozszerzoną źrenicę właściciela. Człowiek siedzący w fotelu miał na sobie elegancki czarny kaftan, gustownie ozdobiony srebrem. Z łysej czaszki wyrastało dosłownie kilkanaście krótkich siwych włosów, a pomarszczone oblicze pozbawione było nawet śladu zarostu. Siedział w wielkim, wygodnym fotelu nieco na bok od płonącego kominka. Na podłokietniku przycupnęła ładna, dojrzała elfka o rozpuszczonych blond włosach. Drobna ręka obejmowała szyję starca, długimi palcami głaszcząc gładkie policzki.
- Widzę, że nie próżnowaliście przez te lata. – Odezwał się w końcu, spoglądając sponad lektury na stojącego przed nim mężczyznę. – Oj namieszała ci w życiu ta moja córeczka, namieszała.
Głos pana Faraag bardzo niechętnie zdradzał nuty słabości. Mówił z wyraźnym trudem, chociaż pewnie sam nigdy by tego nie przyznał.
Stojący Valdoran skinął głową.
- Byłem trupem, proszę pa… – Zawahał się, widząc srogie spojrzenie swojego rozmówcy. – …Ojcze. Wszystko jest w tym pamiętniku, a przynajmniej jak ja to pamiętam. Przez kilka dni leżałem w śpiączce, a potem też pamiętam głównie ciemność. Czytał…eś dziennik Ismeny, prawda? Tam jest więcej szczegółów.
Głos Valdorana był, jak zwykle zresztą, odrobinę stłumiony przez zawsze towarzyszącą mu szkarłatną chustę. Szara koszula i brązowe spodnie były równie nieodłącznymi elementami jego stroju. Tym, co się dzisiaj wyróżniało, poza nieobecnością pancerza, to był brak kawaleryjskich butów. Zostały zastąpione przez miękkie, szmaciane kapciuszki. Elfie oczy pani Faraag błyszczały mordem za każdym razem gdy widziała ślady butów na podłodze.
- Och oczywiście, już dawno temu, ale chciałem dowiedzieć się czegoś o tobie z samego źródła, że się tak wyrażę. Podoba mi się twój styl, mój synu. – Potrząsnął lekko trzymaną w dłoniach książeczką. – Podręcznik fechtunku zamieniony w dziennik? Jest w tych zapiskach na marginesie i maleńkich niezgrabnych szkicach coś bardzo intymnego. Dziękuję ci, że pozwoliłeś mi go przeczytać. – Wyciągnął pamiętnik w stronę Valdorana. – Uczyniłeś temu starcowi wielki zaszczyt. – Obdarzył wojownika ciepłym uśmiechem i zwrócił się do starszego, stojącego w cieniu kamerdynera:
- Sev. Czy wszystko jest gotowe?
- T…Tak panie Faraag. Grusza i modrzew, tak jak zarządziłeś. Wyścielenie atłasowe.
- Doskonale. Powiedz Jorze, żeby poprosił tu moje córki. A dla ciebie, synu, mam jeszcze jedną, ostatnią prośbę.
Młody Jora pchnął ciężkie dębowe drzwi, otwierając siostrom drogę do salonu. Cała trójka natychmiast zobaczyła, że coś jest nie tak. Valdoran krążył po pomieszczeniu jak tygrys w klatce, na przemian łapał się za głowę i opuszczał ręce.
- Nie mogę, nie mogę tego zrobić! Jak to sobie wyobrażasz?! – Jego głos był o pół tonu od krzyku. Wyraźnie tracił nad sobą panowanie, a sytuacja pogarszała się z sekundy na sekundę.
Ismena nie traciła ani chwili więcej.
-
Na kolana! – Zawołała. Zadziałało bez zarzutu. Sługa czarodziejki natychmiast opadł na jedno kolano i pochylił głowę w pokłonie.
- Przepraszam. – Odezwał się po kilku sekundach, gdy już odzyskał panowanie nad głową i ciałem. – Wybaczcie mi, błagam.
Siostry stanęły przy swoim ojcu, a Jora dołączył w cieniu do starszego kamerdynera.
- Papo, co się stało? Czy on chciał cię skrzywdzić? – Erlin była bardzo poważnie zaniepokojona. Co ten… ten potwór przed chwilą robił?
- Nie, moja mała, wręcz przeciwnie. – Pan Faraag poprawił się na fotelu i zmrużył oczy, przenosząc wzrok po kolei na każdą z trzech obecnych obok niego kobiet. – Umieram, moje kochane.
Temperatura w pomieszczeniu gwałtownie opadła. Zapadła głucha, wywołująca piszczenie w uszach cisza. Nawet tańczące w kominku i na koniuszkach knotów płomienie zdawały się przygasać.
Erlin wybuchła płaczem. Wiedziała, już od samego początku wiedziała, ale usłyszeć to z ust ojca, ich ukochanego, jedynego papy, było nie do zniesienia. Gładkie, młodzieńcze policzki odnalazły te stare i pomarszczone. Półelfka wtuliła się w człowieka, kręcąc głową w niedowierzaniu,
- Nie, nie, nie! Nie możesz, nie pozwalam! – Wróciła tylko po to, żeby patrzeć jak umiera? To niesprawiedliwe! Wielcy bogowie, tak nie można!
Sękata dłoń zanurzyła się w jasnobrązowych włosach córki.
- Już, już. Każdy kiedyś odejdzie. Po prostu przyszła pora na mnie. – Każde kolejne słowo sprawiało mu coraz większy wysiłek.
- Ale przecież wyglądasz dobrze, dlaczego teraz? Co się stało? – Ismena rozpaczliwie próbowała odnaleźć logiczne wytłumaczenie. Starała się złapać śliską powierzchnię surrealnej sytuacji i ku jej rozpaczy, wcale jej się to nie udawało.
- Zakażenie krwi, moje drogie. Normalna rzecz. Medyk podał mi bardzo silne leki, które pozwoliły mi spędzić z wami ten jeden, ostatni, cudowny dzień. – Suche wargi wygięły się w słabym uśmiechu. – Ale już teraz zaczynam czuć efekty uboczne. Zaczyna mnie bardzo boleć głowa, tracę czucie w stopach i wiem, że za kilka godzin nie będę już mógł sam myśleć. – Spojrzał w stronę klęczącego na podłodze byłego strażnika. – I tu wkraczasz ty, mój synu.
Starsza z sióstr także powiodła wzrokiem ku swojemu słudze. Coś jej tu się nie zgadzało.
- Val, co tata kazał ci zrobić?
- Ja… Ja nie mogę. Nie zrobię tego! – Valdoran pokręcił głową.
- Chcę, żeby mnie zabił. – Powiedział pan Faraag tak zdawkowo, jakby rozmawiał o pogodzie, albo liście z zakupami.
Erlin nie dowierzała własnym uszom.
- Co? Ale jak? Dlaczego!? Nie możesz!
Ale starzec miał już tego wszystkiego dość.
- Do wszystkich diabłów! – Sękata pięść uderzyła w podłokietnik, wzbijając imponujący obłok mieniącego się w złocistym blasku kurzu. – Całe życie spędziłem stojąc! Nie mam zamiaru odchodzić z tego świata leżąc i robiąc pod siebie! A może chcecie widzieć jak wasz ojciec zamienia się w bełkoczące warzywo? No? Odpowiedzcie mi do diaska!
Obie siostry, choć dorosłe, niemal skuliły się w sobie. Głos starca na chwilę ponownie stał się donośny i mocny. Głos człowieka, który wyrąbał sobie w świecie swoje własne miejsce pomimo trudów, zdrad i oszustw dookoła niego. Mogły się zdobyć tylko na pokręcenie głowami.
- A co do ciebie, Valdoran, proszę cię o tę ostatnią przysługę. Chcę umrzeć na własnych zasadach, a, prawdę powiedziawszy, tylko ty z tu obecnych jesteś w stanie zadać mi czystą i godną śmierć, o ile to wszystko, co wyczytałem w waszych dziennikach jest prawdą.
- Jest prawdą… Ojcze. – Powiedział cicho strażnik i wstał z kolan. – Ja… Zrobię to. W imię godności i spokojnego odpoczynku.
Oblicze pana Faraag złagodniało.
- Dziękuję, wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. – Ujął w dłonie ręce Erlin i Ismeny. – Moje drogie. Nawet nie wiecie jak jestem z was dumny. Patrzyłem z radością na to jak rosłyście, jak się uczyłyście i dążyłyście do swoich celów.
Spojrzał w ogniste oczy starszej z sióstr.
- Ismena. Wybacz mi, że nie było mnie przy tobie w dzieciństwie. Praca i pogoń za fortuną zamydliły mi oczy. Cieszę się, że udało nam się to nadrobić przez lata. Bądź dobra dla Valdorana. Serce strażnika wciąż w nim bije, a jego lojalność jest niezachwiana. Wiem, że wypalisz w tym świecie piętno ze swoim imieniem.
Suche wargi przywarły do bladej dłoni
Podniósł podbródek młodszej półelfki.
- Erlin. Nawet nie wiem od czego zacząć. Nikogo nie podziwiam tak jak ciebie. Spójrz na siebie. Nawet piekło nie zdołało ciebie złamać! Jesteś silna, mądra i dobra i wiem, że dasz radę okiełznać… to. – Położył dłoń nad jej piersiami, gdzie wyczuł bardzo wyraźne, pulsujące ciepło. – Byłaś moim oczkiem w głowie, chyba próbowałem jakoś nadrobić czas, którego nie spędziłem z twoją siostrą. – Słaby śmiech wstrząsnął starym ciałem. – Bądźcie obie zdrowe. Będę nad wami czuwał.
Siostry nie chciały przerwać uścisku. Przerwanie oznaczało akceptację, pozwolenie na odejście ojca, taty, papy, a do tego nie mogły dopuścić. Pierwsza opamiętała się Ismena. Położyła dłoń na ramieniu Erlin i odprowadziła ją kilka kroków dalej. Obie twarze lśniły od słonej wilgoci.
Milcząca elfka zajęła miejsce sióstr, obejmując mocno swojego umierającego męża.
- Powiedziałem ci już wszystko, co chciałem powiedzieć, moja miłości. – Głos starca coraz bardziej cichł. – Nie rozpaczaj, baw się, żyj! Znajdź kogoś po mnie. Zabraniam ci pogrążyć się w żałobie!
Elfka pokiwała tylko głową i po raz ostatni zetknęła usta z wąskimi, bladymi wargami starca. Pocałunek trwał całą wieczność, aż w końcu oderwała się od nich, kiwnęła głową i wstała.
- Sev, Jora, dziękuję wam za służbę. Odprowadźcie proszę moją żonę i córki do kuchni.
Ostatnim, co siostry zobaczyły przed zamknięciem drzwi, była powstająca z kolan sylwetka Valdorana. I jadowicie żółte, lśniące oko.
Zostali sami. Valdoran pomógł starcowi wstać i podprowadził go do okna.
- Piękna to okolica, czyż nie, mój drogi? Wietrzna, chłodna, wilgotna, ale to tutaj postanowiłem wybudować nasz dom. Wiesz czemu?
Strażnik pokręcił głową.
- Matka twojej Pani kocha wrzośce. Chciałem, żeby były blisko. Sam widzisz, co człowiek jest w stanie zrobić z miłości. Wybudować dom przy mokradłach tylko po to, żeby żona miała blisko do kwiatków, heh heb... Już czas. Okłamałem je. Nie czuję nic od pasa w dół, nie tylko stóp. Pomóż mi proszę.
Valdoran odprowadził pana Faraag do kominka i pomógł mu usiąść.
- Zdejmij z twarzy to cholerstwo. Chcę popatrzeć na twoje prawdziwe oblicze.
Strażnik się zmieszał i zawahał.
- Panie Fa… Ojcze. Nie wiem czy chcę, żeby twoim ostatnim wspomnieniem było… To. W sensie ja.
Blada, oświetlona tańczącym ogniem twarz ponownie przybrała groźny wyraz.
- Wciąż jeszcze mogę decydować za siebie, chłopcze. Poza tym teraz ostatnim wspomnieniem będzie mordujący mnie zamaskowany bandzior. Co sądzisz o takiej perspektywie, co? Brzmi może znajomo?
Valdoran pokręcił głową i zdjął chustę. Usta wykrzywiły mu się w złośliwym uśmieszku.
- Heh. Już wiem po kim Pani ma ten charakterek. – Westchnął głęboko i stanął za siedzącym przed nim staruszkiem. – Jesteś gotów?
- Tak. Dbaj o moje córki, słyszysz mnie?
- Oczywiście. Powiedz tylko kiedy.
Szkarłatna smuga żaru błysnęła w pomieszczeniu, gdy rozpalona Entropia bezgłośnie opuściła swoją pochwę. Pan Faraag pochylił głowę, odsłaniając opięte cienką skórą kręgi i po raz ostatni odetchnął świeżym, pachnącym powietrzem.
- Dziękuję ci, Val. Zrób to.
Dźwięk upadającego ciała przetoczył się po całym domostwie jak grom.
Za domem rodziny Faraag zebrał się niewielki tłumek. Kapłan, dwóch pomocników, rodzina i służba. To wszystko. Żadnych ceremonii, żadnych pochodów i wynajętych płaczek. Pan Faraag w swoim testamencie bardzo wyraźnie zapisał, żeby pogrzeb był skromny, cichy i bez przepychu.
On zawsze taki był. Cenił sobie porządek, użyteczność i dostatek, ale nigdy nie afiszował się ze swoim stanem majątkowym. A jako, że był jednym z założycieli poważanej grupy handlowej specjalizującej się w egzotycznych produktach, to mógł mieć do tego prawo. Nie korzystał jednak z niego.
Grób wykopano już wcześniej, pomiędzy rozłożystym kasztanowcem i smukłą topolą. Z pięknym widokiem na okoliczne łąki i fioletowe plamy kwitnących wrzośców.
Było wczesne popołudnie, kapłan skończył krótką modlitwę do boga zmarłych i wraz ze swymi pomocnikami oddalił się na trochę, by dać pogrążonej w żałobie rodzinie czas na ostatnie pożegnanie.
Ismena jak zwykle przejęła inicjatywę. Ścisnęła mocno dłoń swojego sługi i wyszła przed milczące zgromadzenie. Powietrze wokół niej wydawało się falować jak podczas pożaru, skromna czarna sukienka wspaniale kontrastowała z szalejącą płomienną burzą, którą stanowiły jej włosy. Iluzja. Jedyna jakiej kiedykolwiek się nauczyła.
Czarodziejka stanęła przed otwartą trumną. Pan Faraag wyglądał spokojnie i dumnie. Na jego wargach zastygł delikatny uśmiech. Cięcie było czyste i celne, Entropia przeszła przez rdzeń kręgowy jak przez masło, zostawiając jedynie drobną przypaloną ranę.
Zasłoniła usta dłonią i odchrząknęła.
- Papa nie żyje. – Zaczęła. Głos jej się nie załamał, ale wargi na krótką chwilę zdradziły ból i smutek. – Ale wiem, co by powiedział, jakby tu był: Żyjcie, cieszcie się, pamiętajcie o mnie i o jedzeniu warzyw.
Erlin lekko zachichotała. Dobrze pamiętała wieczne tyrady ich ojca odnośnie zjadania wszystkiego co było na talerzu.
- Nie jest tajemnicą, że przez większość mojego dzieciństwa papy nie było w pobliżu. Jego spółka dopiero się rozrastała, inwestował w nią, wyruszał na spotkania i zaharowywał się na śmierć, byleby utrzymać ją w kupie. Wszystko to kosztem czasu spędzonego ze mną. I wiecie co? Nie mam mu tego za złe. Bo kiedy wracał, chciał spędzać ze mną każdą minutę. A chociaż mama pewnie bywała sfrustrowana pustym łóżkiem, to chyba też jakoś to przeżyła, prawda?
Oczy zwróciły się w stronę małomównej elfki. Pani Faraag pokiwała głową i lekko się zarumieniła.
- Nauczyło mnie to samodzielności, własnoręcznego szukania odpowiedzi i rozwiązywania problemów. I zawsze będę mu za to wdzięczna. – Odwróciła się ku trumnie. – Żegnaj papo, obiecuję, że sprostam twoim nadziejom. Wypalę na świecie moje imię rozgrzanym żelazem, a brukselka zawsze będzie znikała z talerza. Masz na to moje słowo.
Smukła dłoń przesunęła się po czerwonym modrzewiowym drewnie i opadła. Ismena wróciła do reszty zgromadzonych, dając znak Erlin.
Druga półelfka wstąpiła na miejsce zwolnione przez swoją znacznie starszą siostrę. Jasnobrązowe włosy przypominały barwą młode owoce kasztanowca, a gustowny czarny kaftanik zdobiło wyszyte złotą nitką nad sercem i na prawym ramieniu godło Athway: Kowadło rzemieślników, gwiazda dla mistyków, moneta handlarzy i pióro artystów. A na samym środku kaganek rozświetlający mrok niewiedzy. Uniwersalny strój galowy podopiecznych Szkoły Sztuk.
Jasnozielone oczy prześlizgnęły się po zgromadzonych, omijając jednak okaleczonego strażnika Ismeny.
- Papa miał rację. Chyba rzeczywiście próbował nadrobić ze mną lata, które stracił w oddaleniu od Ismeny. I zawsze będę mu za to wdzięczna. Nauczył mnie bardzo wielu rzeczy, chciałam pójść w jego ślady, zostać jego wspólniczką, sama wyceniać i sprawdzać wszystkie te meble, rzeźby, obrazy i biżuterię. A potem… – Głos utknął jej w gardle. Wszyscy wiedzieli o jakie „potem” chodziło. A choć nie wszyscy znali szczegóły, to zostanie uprowadzoną przez przemierzających państwo maruderów zostawiło w głowie Erlin ślady widoczne przez wszystkich. – A potem wróciłam. I wiedza papy nie poszła na marne. Dla niego skończę co zaczęłam, a świat jeszcze nieraz usłyszy o rodzinie Faraag.
Odwróciła się do leżącego w trumnie ojca.
- Dziękuję ci papo. Za wszystko. Kiedyś do ciebie dołączymy. – Uśmiechnęła się nieznacznie. – Będziesz dumny z nas obu.
Kilka godzin po zakończeniu smutnej uroczystości, Erlin wciąż nie mogła dojść do ładu ze swoimi myślami. Leżała na swoim starym łóżku, które skrzypiało dokładnie tak samo jak pamiętała. Wpatrywała się w nieistniejącą plamkę na suficie. Wspomnienia wirowały jej przed oczami jak kalejdoskop. Kolejne obrazy nakładały się na poprzednie, tworząc mieszankę, od której chciało się wymiotować.
Gwałtownie usiadła na łóżku i ukryła twarz w dłoniach. Żal rozbudził się w piersiach jak źle zgaszony pożar. Trawił ją od środka, wywołując pulsujący, piekący ból w splocie słonecznym.
Wgryzła się w ramię, by powstrzymać się od krzyku. Oddech przyśpieszył, każdy łyk powietrza palił jak kwas w płucach.
- Boże… Tatuś!
Zwinęła się w bolesny łkający kłębek jak kilkuletnie zbite dziecko.
Puk puk
Nie odpowiedziała
A on się w ogóle nie przejął brakiem odpowiedzi.
Drzwi uchyliły się, a w nich stanęła znajoma figura ze szkarłatną chustą na twarzy. Valdoran podniósł wyżej spodeczek z parującą filiżanką.
- Hej Erlin. Pani poprosiła, żebym sprawdził co u…
- WYNOŚ SIĘ! – Półelfka przerwała mu w pół słowa. – Nie chcę nic od ciebie! WON!
Zaraz za ostatnim słowem w jego stronę poleciała najbliższa rzecz, którą była w stanie chwycić: stara świeczka
Były strażnik nie ruszył się z miejsca. Zmrużył tylko oczy i usunął spodek z trajektorii woskowego pocisku, który niegroźnie odbił się od jego klatki piersiowej.
- Wybacz mi mała, ale Ismena zwykła karać nieposłuszeństwo znacznie gorzej niż rzucaniem świeczką. – Wprosił się do środka i odłożył herbatę na stół poza zasięg drobnych rąk. – Możesz mi powiedzieć czemu się rzucasz?
Erlin aż usiadła. Jakby nie mogła dowierzyć swoim własnym lekko szpiczastym uszom.
- Jak możesz w ogóle o to pytać? Jakbyś nie zauważył, przybłędo, dzisiaj pochowałam własnego ojca!
- Tak. I?
Mina kobiety była nie do opisania. Jakby ktoś wylał na nią kubeł zimnej wody na środku spieczonej słońcem pustyni. Zdradzała podobny stopień niedowierzania.
- Co, czyżby wielki pan obrońca czarodziejek uznawał to za zbyt błahy powód? Pan „chowam moją twarz, bo jestem taki wielce tajemniczy” zakończył już tyle żyć, że jedno więcej nie zrobi żadnej różnicy? Nawet jeśli to ojciec jego pani?
Valdoran oparł się o ścianę i pokręcił głową. Cichy dźwięk zawieszony pomiędzy śmiechem i parsknięciem wstrząsnął jego okaleczonym ciałem.
- Więc o to się rozchodzi? Myślisz, że sprawiło mi to przyjemność? Myślisz, że chciałem to zrobić? Nie, ale mnie poprosił, to zrobiłem, co musiałem zrobić. A chustę noszę, żeby małe dziewczynki takie jak panna Erlin Faraag mogły spokojnie spać w nocy.
- Ty bezmyślna, śmierdząca bestio! – Erlin wstała z łóżka i podeszłą bliżej. – Nie masz pojęcia o czym mówisz! Nie masz pojęcia, co przeżyłam! Jesteś tylko trupem reanimowanym przez Ismenę, żeby miała pod ręką fiuta do ujeżdżania i miecz do machania jak nie chce sama brudzić sobie rąk!
Oblicze Valdorana było niewzruszone. Głównie dlatego, że chusta ciągle zasłaniała większą jego część.
- Musisz się lepiej postarać Erlin. Takie obelgi słyszałem już z ust niepiśmiennych oprychów. Ze strony wykształconej młodej kobiety spodziewałem się czegoś bardziej finezyjnego. Wstyd.
Zanim dziewczyna zdążyła się wtrącić, strażnik znowu się odezwał.
- To prawda, że nie wiem dokładnie co cię spotkało. Ale nie jestem idiotą i wiem, że to nie była żadna banda maruderów. A chociaż jestem prostym gliną, spędziłem z Panią dostatecznie dużo czasu, żeby nauczyć się rozpoznawać co nieco. Widzę jak się krzywisz z bólu. Widzę jak się trzymasz nad piersiami. Zapłaciłem wysoką cenę za drugą szansę, którą dała mi Ismena. Skóra mnie pali, ręka odmawia mi posłuszeństwa, oko nawet nie jest moje, a śmierdzącego drowa. Więc przestań się nad sobą użalać. To nie pasuje do ciebie.
Erlin skrzyżowała ręce na piersiach i uniosła brew. Jej wąskie usta wciąż były wykrzywione w grymasie zniesmaczenia.
- Więc czego ode mnie chcesz? – Zapytała po krótkiej chwili milczenia.
Strażnik wzruszył tylko ramionami.
- Tak jak mówiłem, przyszedłem dać ci herbatę od Jory i sprawdzić czy wszystko w porządku. Pani trochę się martwiła, że od paru godzin nie wyszłaś z pokoju. Widzę, że nie wszystko w porządku.
- Och, więc nagle zaczynasz się o mnie martwić? Co cię to w ogóle interesuje?
Valdoran nadludzkim wysiłkiem woli zmusił się, by nie trzasnąć jej w twarz. Odetchnął głęboko i rozluźnił dłonie, które zupełnie bezwiednie zwinęły się w pięści.
- Szczerze? Nie. Wiem, że jesteś w stanie o siebie zadbać, inaczej pewnie nie mielibyśmy tej rozmowy. Jak chcesz wiedzieć, to ostatnimi słowami twojego staruszka były „Dbaj o moje córki”. Tyle. A teraz jeśli zechcesz ograniczyć puste obelgi, będę bardzo wdzięczny. Nie do twarzy ci z nimi. Usiądź i porozmawiajmy jak dorośli.
Więc usiedli. Po dwóch przeciwległych stronach niedużego stołu pod ścianą. Mieli wiele do nadrobienia, ale przez wolę ojca sióstr, byli na siebie skazani. Kiedy młodszą półelfką przestały już targać nerwy, kiedy pulsujący ból zelżał, a gorąca herbata rozlała fale rozkosznego ciepła po jej ciele, dopiero wtedy znowu się odezwała.
- Przepraszam. Nie chciałam… Znaczy chciałam cię urazić, ale… No nie pasujesz tu. – Słowa były krótkie i dosadne. Czysta prawda, żadnych pustych obelg.
Oczy strażnika rozchyliły się nieznacznie.
- Ach tak? A powiedz mi proszę, gdzie bym pasował? Twoja siostrzyczka zrobiła sobie ze mnie niewolnika i poduszkę do igieł. Kocham ją, ale nie jestem ślepy i wiem, że bardziej toksycznego związku świat jeszcze nie widział.
- Tak, ale… – Wtrącenie się półelfki zostało całkowicie zignorowane.
- Ale gdzie mam pójść? Chyba pozostałoby mi tylko skoczyć w przepaść jak kalekie dzieci w niektórych kulturach. Więc się lepiej przyzwyczaj, bo ja trochę u jej boku zabawię. Coś jeszcze?
Wąskie wargi Erlin poruszyły się bezgłośnie, jakby w ostatniej chwili ugryzła się w język. Delikatne dłonie zacisnęły się w pięści, a pierś uniosła się w głębokim oddechu.
- Tak. Ściągnij to cholerstwo. Jak mam się przyzwyczajać, to najlepiej zacząć od razu.
Czerwony materiał opadł na szyję Valdorana, a na twarz półelfki wpełzł grymas całkowitego obrzydzenia. Wydawało się, jakby patrzyła na tygodniowego, rozpływającego się w gorącym słońcu trupa. Jakby z twarzy strażnika wylewała się plugawa ropa i wypełzały czerwie. Z trudem utrzymywała na nim swój wzrok i nie bała się tego po sobie pokazywać. Wyciągnęła w jego kierunku drżącą rękę i musnęła palcami okaleczony policzek.
Jej oblicze zelżało. Skóra nie pękła, jej palce nie zatopiły się w ciele. Zwykły człowiek dotknięty klątwą bycia w centrum zainteresowania Ismeny Faraag.
- Wielcy bogowie. Co ona ci zrobiła?
Spękane usta mężczyzny uniosły się w krzywym uśmiechu,
- Nie tylko ty chciałabyś pozbyć się niektórych wspomnień, mała.
Erlin odwzajemniła niezręczny uśmiech. Po raz pierwszy i raczej nie ostatni.
Przeróbka włosów przez ID 199
- Dokąd teraz pojedziesz? Wiesz, że przydałby mi się ktoś ze smykałką do antyków i artefaktów.
Przepiękny szarobłękitny świt rozlewał leniwe światło na podmokłe łąki. Chłodne powietrze sprawiało, że z ust unosiły się delikatne obłoki pary. Erlin klęczała przy bramie do domu rodziny Faraag i poprawiała sprzączki podróżnego plecaka. Jej bułana klacz patrzyła na nią z wyrazem niecierpliwego oczekiwania, grzebiąc kopytem w żwirze podjazdu.
- Wiem, Ismena. Pojadę do miasta, stamtąd na pewno załapię się jakąś karawaną do Athway. Chcę dokończyć szkołę. Wezmę parę kursów i kto wie? Może już wkrótce wyruszę z jakąś ekspedycją? Na pewno cię odwiedzę i przywiozę ci jakiś bibelot.
Czarodziejka pokręciła głową.
- Nigdy nie możesz ustać na miejscu, co?
- Książki są dobre tylko, jeśli się je poprze praktyką siostrzyczko. Dam sobie radę. Nie bądź zbyt okrutna dla tego brzydala. Wcale nie jest taki zły.
Stojący w pobliżu Valdoran tylko przewrócił oczami
- Patrz pod nogi w tych wszystkich świątyniach i ruinach. Wiem coś o tym.
Półelfka posłała wszystkim ostatni promienny uśmiech i zarzuciła na siebie plecak.
- Dbajcie o siebie. Napiszę ze Szkoły Sztuk, niedługo się zobaczymy.
Młoda kobieta wspięła się na zdobione siodło i usiadła na nim po damsku. Cmoknęła na klacz, która raźno poderwała się do kłusa. Plany materializowały się w głowie Erlin, której droga dopiero się rozpoczęła. Następny przystanek: Athway.